Znacie
to uczucie, kiedy jedyną refleksją, która się wam nasuwa jest: „niech ten dzień
się wreszcie skończy”? Cóż, w moim przypadku dochodzę do takich wniosków
średnio dwadzieścia sześć, w porywach nawet trzydzieści jeden razy w miesiącu.
Tym
razem jednak przeszłam samą siebie. Aaron urządził małą imprezę po wygranym 2:0
meczu szkolnej drużyny. Jeżeli chcesz tu coś znaczyć, to musisz przynajmniej od
czasu do czasu brać udział w takich wydarzeniach. Bóg mi świadkiem, że za
wszelką cenę chciałam tego uniknąć, ale Jack stwierdził, że obrazi się na
śmierć, jeśli nie będę świętować razem z nim tego zwycięstwa.
Udawanie
niewidzialnej szło mi całkiem nieźle. Później, kiedy ucięłam sobie krótką
pogawędkę z Jackiem było już trochę gorzej. Właściwie to chyba od tego momentu wszystko
zaczęło się pieprzyć. Chwaliłam właśnie jego niesamowitą asystę na boisku,
kiedy jakiś idiota, trzymający spory kawałek pizzy uwieńczonej niewiarygodną
ilością ketchupu, dopuścił do tego, by ta obrzydliwa, cuchnąca pomidorami
substancja wylądowała na mojej koszulce.
-
Ja. Łazienka. Teraz. Szybko – wyjąkałam, a Wilshere poinstruował mnie jak dojść
do owego pomieszczenia sąsiadującego z sypialnią Ramsey’a. Wizja ujrzenia owego
wnętrza sprawiła, że na moment zapomniałam o frustracji, która to ogarnęła mnie
przez nieszczęsny wypadek.
Pokój
był prawie tak perfekcyjny jak fryzura jego właściciela. Wcześniej przeczuwałam,
że będzie w nim panował pedantyczny porządek, ale to przerosło moje najśmielsze
oczekiwania. No, może trochę przesadzam, bo w porównaniu z moim pokojem, każdy
inny jest oazą czystości. Białe ściany, szara wykładzina. Po środku stało duże
łóżko z czarno-szarą pościelą, a nad nim *fanfary* półka, na której to leżał
pokrowiec z gitarą. Takie tam plus miliard do atrakcyjności. Po lewej stronie
od łóżka znajdowało się biurko, a nad nim dwa okna z zasuniętymi do połowy,
przerażająco śnieżnobiałymi roletami. W rogu stał regał z ogromną ilością pierdółek,
pamiątek i zdjęć. Dopiero po chwili dostrzegłam dyskretne przejście do łazienki
ulokowane gdzieś pomiędzy biurkiem a szafą. Wparowałam tam z impetem i
odkręciłam kran, rozpaczliwie próbując pozbyć się tej olbrzymiej, czerwonej
plamy. Po chwili t-shirt był już tak wilgotny, że praktycznie ściekała ze mnie
woda, więc postanowiłam go zdjąć. Położyłam go na zlewie. W międzyczasie
spenetrowałam wszystkie szafki i szafeczki w poszukiwaniu suszarki do włosów. Nie
wiem jak to zrobiłam; w każdym razie to bardzo w moim stylu i w ogóle; szturchnęłam
buteleczkę z wodą po goleniu, której zawartość natychmiast rozlała się po moich
spodniach, okalając mnie tym charakterystycznym, męskim zapachem. Plama nie
chciała zejść, suszyłam więc na zmianę koszulkę, to znowu spodnie, ale nie
przynosiło to żadnych rezultatów. Zadzwoniłam do Jacka marudząc niezmiernie, że
potrzebuję pomocy. Posprzątałam nieco cały ten sajgon i spokojnie czekałam na
jego interwencję. Po chwili usłyszałam jak drzwi do sypialni się otwierają,
więc jakby nigdy nic, bezmyślnie wybiegłam z tej łazienki w samym staniku,
zasłaniając się skrawkiem pozwijanego, wilgotnego, pobrudzonego materiału,
zwanego dalej moją bluzką i stanęłam jak wryta, kiedy zamiast przyjaciela
ujrzałam przed sobą scenkę gry wstępnej, zainscenizowaną przez Aarona-też-nie-mam-na-sobie-koszulki
i jakąś blond lafiryndę na jego łóżku. Z wrażenia upuściłam nawet bluzkę, a co
tam!
Dziewczyna
zrobiła mu akcję z cyklu „co to za zdzira ukrywa się w twojej łazience?” i
wyszła, trzaskając za sobą drzwiami. Właśnie wtedy dołączył do nas Jack. Ja bez
koszulki, Ramsey bez koszulki, ja pachnąca jak całe stado mężczyzn… Nie, to nie
mogło dobrze wyglądać.
-
To ja nie przeszkadzam – wydukał szatyn i obrócił się o sto osiemdziesiąt
stopni.
Zrobiłam minę w
stylu „przepraszam, ja tu się tylko rozbierałam” i nieśmiało poprosiłam o
zapasową część garderoby. Aaron otworzył więc szafę i rzucił we mnie pierwszym
lepszym t-shirtem. Naturalnie nie złapałam go od razu. Ramsey nic nie mówił,
ale wydaje mi się, że odrobinę się zdenerwował. Tak, na pewno tylko odrobinę.
- Przepraszam. Tak
bardzo cię przepraszam – wydusiłam z siebie w końcu. Co prawda uśmiechnął się
blado, ale wyraz jego twarzy mówił sam za siebie. Totalnie zrujnowałam jego
dzień.
Całe wieki zajęło
mi przekonywanie Wilshere’a, że to była jedna z tych sytuacji, zatytułowanych „to
nie to co myślisz”. Żartom i docinkom nie było końca.
To nie jest tak, że
nasza przyjaźń opiera się tylko i wyłącznie na założeniu, że Jack ma syndrom
zbawcy i całe życie próbuje uchronić mnie przed zrobieniem jakiegoś głupstwa.
Jeśli rzeczywiście by tak było, to oznaczałoby to, że nie spisuje się on
najlepiej, więc prawdopodobnie miałabym prawo do tego, by się na niego złościć.
Jestem prawie
pewna, że nie wspomniałam jeszcze o kilku cholernie istotnych szczegółach.
Mieszkam
z moim ojcem, bo mama zmarła na raka, kiedy miałam jakieś dziesięć lat. Nigdy
nikomu o tym nie mówiłam, ale wolę myśleć, że po prostu wyjechała i kiedy
pewnego dnia tak po prostu wróci, ja powitam ją z szeroko rozpostartymi
ramionami i będę udawać, że tak naprawdę nigdy mnie nie opuściła.
Nie
jest tak źle jak mogłoby się wydawać. Mój starszy brat, Andrew, stał się na
tyle nadopiekuńczy, że nie pozwoliłby na to, bym czuła się gorzej tylko
dlatego, że nasza mała rodzinka jest tak daleka od tradycyjnych wzorców. Teraz
kiedy studiuje i tylko sporadycznie zagląda w rodzinne strony, nieco się od
siebie oddaliliśmy, ale nadal pozostajemy w dość bliskich relacjach. Wiecie jak
to jest. Nie pozwoliłby na to, by ktoś skrzywdził jego młodszą siostrzyczkę,
nawet jeśli ta wielka krzywda miałaby polegać na odebraniu jej zabawki.
Wychowując
się w takim domu nauczyłam się dwóch rzeczy. Po pierwsze zawsze kiedy chodzisz
po mieszkaniu w bardzo kusej piżamie, bo łudzisz się, że zostałaś całkiem sama,
możesz być prawie pewna, że natkniesz się na kumpli twojego brata. Podobnie
zresztą wygląda kwestia śpiewania na głos niekoniecznie dobrych piosenek. Po
drugie – nigdy, ale to nigdy nie zostawiaj włączonego laptopa, by nie woził
brata twego na pokuszenie, bo zapewne dogrzebie się on do takich brudów, że
będzie mógł cię nimi szantażować do końca życia, osiągając przy tym coraz
bardziej wymyślne korzyści.
Może
nie jestem najszczęśliwszą osobą pod słońcem, ale nie mogę narzekać. Ba, ja
wręcz odcinam się od pewnych rzeczy i dzięki temu jest mi o niebo łatwiej.
Czasami po prostu za dużo rozmyślam i wtedy cała fala wspomnień zalewa mój
umysł. Do tego wszystkiego dochodzą jeszcze niekończące się koszmary. To już ta
mniej przyjemna część. Każdy taki nawrót obrazów z przeszłości jest bardzo
intensywny; intensywny do tego stopnia, że niemal nie potrafię normalnie
funkcjonować. Oczywiście nie obnoszę się ze swoim smutkiem, więc jakby nigdy
nic chodzę wtedy z podniesionym czołem i sztucznym uśmiechem przyklejonym na
twarz. Wolę nie okazywać własnych słabości.
-
Nie chcę o tym rozmawiać – powtórzyłam po raz setny, ale wiedziałam, że Jack
nie odpuści. Czasami bywa taki upierdliwy!
-
Wszystko idzie po naszej myśli. Nie cieszysz się?
-
Och, tak. To, że Aaron spytał co u mnie słychać po tym jak odwaliłam całą tę
akcję z praniem koszulki w jego łazience podnosi poziom mojej ekscytacji na
nieznane mi dotąd wyżyny.
-
Uwielbiam twój sarkazm.
-
Wilshere, odpuść sobie póki jeszcze nie zabrnąłeś z tym swoim diabolicznym
planem za daleko. Naprawdę nie jestem w nastroju...
-
Szkoda, że chcesz się wycofać akurat teraz – zrobił minę skarconego szczeniaka
i spojrzał na mnie wyczekująco; chyba miał nadzieję, że powiem coś w stylu:
„och, Jack, nie trzymaj mnie dłużej w niepewności”. – Hej, hej, hej… - urwał
szczerze zaniepokojony. – Dlaczego płaczesz?
Dotknęłam
wierzchem dłoni własnego policzka. Nawet nie zauważyłam kiedy moje oczy doszczętnie
zaszkliły się łzami, a ich strużki zaczęły okalać moją twarz. To by było na
tyle z nieokazywania własnych słabości.
-
Znowu powrócił ten okropny sen. Okazało się, że tak naprawdę nigdy nie umarła.
– przełknęłam głośno ślinę i usiadłam na brzegu łóżka. – Wyobraźnia po raz
kolejny zafundowała mi potwornie okrutny żart.
Usiadł
koło mnie i pozwolił, bym oparła głowę
na jego ramieniu. Objął mnie delikatnie, jakby bał się mojej reakcji na ten
gest, a kiedy nie zareagowałam tak jak zwykle, czyli nie ujawniłam swojej
pasywno-agresywnej natury, jeszcze mocniej przycisnął mnie do siebie.
- Nienawidzę mojego życia.
- Powtarzasz się,
Claire.
- Wiem. Ale teraz
mogę umrzeć w spokoju, bo widziałam Aarona bez koszulki – zaśmiałam się, tym
cudownym akcentem eksponując własną niestabilność emocjonalną.
- Jesteś
niemożliwa.
Och tak, słyszałam
to już wielokrotnie. Niemożliwa, cyniczna, czasami cholernie irytująca, może
arogancka i bezczelna, choć to raczej rzadko… Wszystko to zamykało się w
słowie: „beznadziejna”.
- Muszę się napić.
- Jeśli chcesz, to
zrobię ci herbatę – odparł ironicznie. – To nienajlepszy pomysł w twoim stanie.
- W jakim stanie? –
warknęłam naburmuszona, przybierając ton rozpieszczonego bachora. Następną
rzeczą jaką pamiętam (poza drogą do baru, naturalnie) jest to, że dołączyło do
nas kilku znajomych w tym niestety mój osobisty bóg seksu, a ja zaczęłam
szastać intymnymi szczegółami z mojego życia na prawo i lewo. Może nie były to
jakieś głęboko skrywane tajemnice, ale jednak wolałabym, żeby moje pijackie zachowanie
nie opierało się na uzewnętrznianiu się. Dlaczego nie mogę po prostu być wtedy
ociupinkę mniej nieśmiała? Za ewentualny wzrost poziomu kokieterii też bym się
nie obraziła. Ale nie! Ja musiałam powiedzieć Ramseyowi, że w zeszłym tygodniu
spadłam ze schodów na szkolnym korytarzu i od tamtego incydentu mam regularne
skurcze w okolicy lędźwiowej kręgosłupa (JACK, do cholery jasnej; dlaczego się
nade mną nie zlitowałeś i nie ukróciłeś cierpienia kumpli?), jakby jeszcze nie
zdążył zauważyć, że mam problemy z koordynacją ruchową. Plotłam trzy po trzy. Sto
procent głupot. Żadnych głębszych refleksji poza tą jedną, że ma idealną
fryzurę. Chyba nawet z rozpędu spytałam jakiego lakieru do włosów używa. Wbrew
pozorom nie byłam aż tak pijana. Ja po prostu jestem dziwna. I mam skłonność do
autodestrukcji. Wspomniałam już o tym, że uwielbiam pistacje i ubrania w paski?
Bo mam coś jakby deja vu, to tak, jakbym już komuś o tym mówiła. No tak, biedny
Aaron.
Nie mam pojęcia o
której godzinie opuściliśmy pub, ale było już wtedy cholernie ciemno i do
kroćset razy bardziej zimno. Wilshere złapał za komórkę, odłączył od nas na
moment i wrócił po chwili z (w jego mniemaniu) dobrą nowiną.
- Muszę coś załatwić,
Claire. Mam nadzieję, że jakoś trafisz do domu.
Och, Jack. Musisz
się jeszcze tak wiele nauczyć. Za grosz subtelności. Wiedziałam co kombinuje i
nie podobało mi się to.
- Odprowadzę ją –
oświadczył pan piękny. Uwielbiam kiedy w mojej obecności mówi się o mnie w
trzeciej osobie.
Mój najukochańszy
na świecie przyjaciel uśmiechnął się zawadiacko i po chwili zniknął gdzieś za
zakrętem, a ja obróciłam się na pięcie i zaklęłam cicho pod nosem.
To będzie wyjątkowo
długi spacer, pomyślałam i uwaga – tu bez niespodzianek – to był wyjątkowo
długi spacer, choć zazwyczaj pokonywałam ten dystans w jakieś dziesięć minut w
drodze do szkoły. Nie żebym tam wtedy wstępowała, czy coś. Po prostu mijałam to
miejsce każdego dnia.
Szliśmy ramię w
ramię, kompletnie się nie odzywając, aż wreszcie doszczętnie zdewastował ciszę
swoim niskim głosem.
- Ty i Jack to coś
poważnego? – przystanął i spojrzał na mnie ukradkiem, uważnie śledząc, jak
rumieńce na moich policzkach stopniowo przechodzą całą paletę barw, począwszy
od delikatnego różu, a skończywszy na iście szkarłatnym odcieniu.
- Nie. Boże, nie!
Nie. O, nie. W życiu. Matko jedyna! Jak w ogóle…? – marudziłam tak przez dobrą
chwilę, kręcąc głową z niedowierzaniem, chrząkając i od czasu do czasu dodając
nowe: „O BOŻE, JAK MOGŁEŚ TAK POMYŚLEĆ”. Kiedy wreszcie się uspokoiłam,
postanowiłam podsumować moje skromne przemyślenia jednym krótkim zdaniem: - No
więc moja odpowiedź na twoje pytanie brzmi: nie.
- A myślałem, że…
Nieważne.
Dlaczego w ogóle
się nad tym zastanawiał?
Daruję sobie
opowieści o tym co działo się później. Miliardy książek i filmów rozpływają się
nad sceną pożegnania pod domem głównej bohaterki. Powiedzenie sobie „cześć” nie
było w naszym wypadku jakieś wyjątkowe, spektakularne, ani tym bardziej
romantyczne. Zwłaszcza, że ulotnił się już pod domem sąsiadów, bo nie do końca
się zrozumieliśmy, kiedy wskazywałam mu odpowiedni budynek. Obawiam się, że te
przerażające krasnale ogrodowe w ogrodzie pana Wilsona mogły go odstraszyć na
dobre, nawet jeśli do tej pory nie zdążył się jeszcze do mnie zrazić.
dopiero zaczynam, a już podoba mi się początek.
OdpowiedzUsuńw sumie już dzisiaj mam taką myśl, także.. piona.
hahahahahahahaha, ja po prostu NIE.WIERZĘ w tą kobietę! XD normalnie agentka jakich mało.
nie powiem, żeby mi się nie podobało to, że Aaron myślał, że Claire i Jack mają się ku sobie xD wspominałam już, że podoba mi się to imię? Jack... mniamciu <3
nie wytrzymam. jaki genialny ten rozdział *,*
to czekam na następny :D
ahahahha xD Jacka masz na nagłówku nawet xD dobrze, że jesteś w jego teamie xD
OdpowiedzUsuńnienawidzę pisać Jacka, bo to tak, jakbym używała polskiego imienia -.-
genialny, naprawdę? xD miałam ochotę go skasować i napisać wszystko od początku xD
dziękuję ;***
naprawdę, jeden z najlepszych w ogóle! ;3
OdpowiedzUsuńJack, Jack, Jack <3
bez kitu Jacka, hahahaha xD
rozumiem scena, w której prawie nikt nie ma koszulki Cię przekonała? xD
OdpowiedzUsuńbo to taka... w Twoim stylu ^^
Trafiłam z tumblr i spodobało mi się.
OdpowiedzUsuńTwoja główna bohaterka ma niezły charakterek. Hehehe. Roztrzepana jak ich mało, no ale cóz w koncu miała swoj upragniony spacer z Aaronem. I może nie skonczylo sie jak w filmie, ale jednak...
Rozwaliła mnie też scena z sypialnia i tą koszulką, a raczej jej brakiem :P
Pozdrawiam i zapraszam do mnie www.gunner-love.blogspot.com
strasznie się cieszę i dziękuję za miłe słowa:)
Usuńjednak są jakieś plusy tego, że Claire jest *mówiąc delikatnie* niezdarą.