poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Rozdział 13. Pechowy


Naciągnęłam rękawy brzoskwiniowo-szarej bluzki i założyłam pasmo niesfornych pukli za ucho. Wiedziałam, że ta irytująca istota mi się przygląda, dlatego niezmiernie krępował mnie praktycznie każdy mój ruch. Był taki uparty. I wścibski. Bardzo wścibski. Udawałam, że nie zwracam na niego uwagi, ale średnio mi to wychodziło. Szykowałam się do wyjścia od dobrych piętnastu minut i gdybym w tym momencie poszła wziąć prysznic, pewnie wtargnąłby za mną do łazienki, byle tylko otrzymać odpowiedź na frapujące go pytanie. W końcu oparłam ręce na biodrach i spojrzałam na niego wyczekująco.  
-Powiesz mi w końcu co się tutaj wczoraj działo? 
-Zostawiłeś mnie z nim sam na sam. Byłam w samym ręczniczku! Kusym, wilgotnym, wściekle różowym i odsłaniającym zdecydowanie zbyt wiele ręczniczku! To się stało, Wilshere! Mógł mnie zgwałcić! 
-To nie gwałt, kiedy oboje tego chcecie. 
-Jesteś nienormalny! - wrzasnęłam, a przynajmniej taki był mój zamiar, bo z moich ust wydobył się jedynie histeryczny pisk. Pokręciłam głową z niedowierzaniem.  
-Poza tym usłyszałbym, gdyby coś takiego się... 
-Podsłuchiwałeś?! - w dosyć ostentacyjny sposób złapałam się za głowę i zaczęłam spacerować tam i z powrotem. Wszystkie myśli, które krążyły wtedy po mojej głowie oscylowały wokół stwierdzenia: Jack Wilshere to skończony frajer. - Co usłyszałeś?  
-Cytuję: chcesz mieć w sobie coś walijskiego? Koniec cytatu. Wnioskuję z tego, że wieczór był jak najbardziej udany. Potem wolałem się stamtąd ulotnić, sama rozumiesz. 
-Zabiję cię! Zabiję! - rzuciłam się na niego z pięściami, a musicie wiedzieć, że tak niepozorna Claire Riley rękę ma mimo wszystko ciężką. - Do niczego nie doszło, idioto, ale... - tu Claire odczekała kilka sekund, żeby zbudować tę atmosferę tajemniczości i podsycić trochę jego ciekawość. - Aaron zaprosił mnie do swojego domu i hej, nie róbmy z tego afery, ale rzeczy przybrały całkiem oficjalnego charakteru.  
-Tak szybko dojrzewasz! Normalnie uroniłbym łezkę wzruszenia, bo jak wiadomo to wszystko moja zasługa, ale coś mi mówi, że jeszcze nie zakończyłem swojej misji.  
-A ja myślę, że to zasługa wilgotnego ręczniczka.  
-Nie chcesz, żeby Ramley z dnia na dzień zakończył swój krótki żywot, prawda? Wiesz, że shipuję was od samego początku, dlatego życzę wam jak najlepiej. Oto co zrobisz... 
Zbliżył się do mnie, jakby właśnie wyjawiał mi sekret swojej urody i przez kilka następnych minut toczyliśmy dosyć interesującą dyskusję. To niewiarygodne, że po tych wszystkich głupotach, które przez niego wyczyniałam, nadal tak bardzo cenię sobie jego zdanie.  
-Jesteś pewien, że tego właśnie ode mnie oczekuje? - zapytałam w końcu, zaraz po wysłuchaniu jego "genialnego" planu.  
-A jak myślisz?  
Zapamiętać: nigdy, przenigdy nie słuchać Jacka, kiedy szepcze coś konspiracyjnym tonem, gdyż jak łatwo się domyślić, nigdy nie wróży to niczego dobrego. NIGDY.  

*** 

Po raz setny poprawiłam te cholernie niewygodne zakolanówki. Wydedukowałam, że jest w domu sam (po co miałby mnie tam w ogóle zapraszać, gdyby było inaczej?), więc przybrałam seksowną pozę (szyderczy śmiech), upewniłam się, że spod mojego płaszcza nic a nic nie wystaje i zapukałam do drzwi. Otworzył je Aaron. Zrobił to w zastraszająco szybkim tempie i powitał mnie szerokim uśmiechem, dość wymownym gestem nakłaniając mnie jednocześnie do przekroczenia progu, a kiedy lekko się odsunął, w oczy rzucił mi się dosyć wymowny napis. 
"Wszystkiego najlepszego, Dorothy". 
-Kto to w ogóle... - zaczęłam jeszcze zanim rozejrzałam się po pomieszczeniu i dostrzegłam całe to towarzystwo, składające się w głównej mierze z osiwiałych mężczyzn, popalających cygara i rozmawiających o wojnie oraz kobiet z trwałą na głowach.  
-To urodziny mojej babci. Wiem, powinienem powiedzieć ci o co chodzi, ale naprawdę zależało mi na tym, żeby mieć tu kogoś z kim mógłbym porozmawiać. Bez tego chyba bym zwariował. Bałem się, że jeśli powiem ci prawdęzwyczajnie zignorujesz zaproszenie. 
Wdech, wydech, wdech, wydech... i tak z piętnaście razy. 
-Zaprosiłeś mnie na urodziny swojej babci? - spytałam w końcu głosem pełnym wyrzutu.  
-Proszę, nie zostawiaj mnie tu samego. 
-Nie mam nawet prezentu! Mało tego, jjej nie znam! 
-Wszystkim się zająłem. Błagam, Claire, zostań. - nalegał, a ja starałam się zignorować fakt, że spoglądał na mnie w ten swój zadziwiająco słodki sposób. Westchnęłam ciężko, ale ominęłam go i weszłam do środka. Nie przez te szczenięce oczy, ale dlatego, że mam zbyt dobre serce. - Pozwól, że wezmę twój płaszcz. 
-Nie! - zaprotestowałam stanowczo, podbiegając do stołu i wciskając się gdzieś pomiędzy ciotki Ramseya, które toczyły właśnie zażartą dyskusję na temat szydełkowania. Czy to wystarczająco wymowny komunikat, że pod żadnym pretekstem nie miałam zamiaru oddawać w jego ręce odzieży wierzchniej?  

*** 

Ledwo weszłam do domu i zamknęłam za sobą drzwi, a już ktoś zaczął się do nich dobijać. Zaklęłam w duchu, ale z wielkim oporem je otworzyłam. Jack stał tam jak ten słup soli ze wzrokiem wbitym w czubki własnych butów. Wyciągnął ręce z kieszeni i uśmiechnął się cwaniakowato.  
-Właściwie to myślałem, że cię tu nie zastanę. 
-Nie teraz, Wilshere. 
-Coś się stało? 
-Na litość boską, ty idioto. Jakim cudem zdołałeś mnie do tego namówić? Nawet ja nie jestem w stanie znieść takiej dawki upokorzenia! - wycedziłam, pociągając nosem.  
-Ty płaczesz? 
-Wyglądam jak zdzira! Trafiłam na przyjęcie urodzinowe sześćdziesięciolatki i myślę, że udało mi się zaspokoić kilku starych napaleńców, kiedy pochylałam się nad nimi, żeby sprzątnąć stół po tym jak rozlałam kompot. Jest mi cholernie gorąco, ale nie mogę się rozebrać, bo pod spodem mam tylko kilka skrawków koronki. Całą noc oglądałam pornole, bo dałam sobie wmówić, że ciąży na mnie ogromna presja i muszę się naprawdę postarać, żeby Ramsey nie zapomniał tej nocy. 
-Oglądałaś pornole?  
-Przestań to robić, kretynie! Wychwytujesz te wszystkie w twoim mniemaniu zabawne teksty, żeby do końca życia stroić sobie ze mnie żarty, ale kompletnie nie dostrzegasz puenty.  
-Co mam ci teraz powiedzieć? Przepraszam. Próbowałem ci pomóc. 
-Jeśli tak ma wyglądać twoja pomoc, to mam nadzieję, że już nigdy aż do końca mojej żałosnej egzystencji nie będę jej potrzebować.  
-Nie przesadzaj  - szturchnął mnie w ramię, jakby próbował rozluźnić atmosferę. Zmierzyłam go spojrzeniem, które równie dobrze mogłoby ciskać piorunami i zacisnęłam pięści. Nie miałam zamiaru się bić, ale to już taki odruch. Wkroczyłam właśnie na nowe, nieznane mi dotąd wyżyny irytacji. Nie wiem, być może po tych wszystkich rzeczach, które mi się przytrafiły i o których nadal wstydzę się mówić, powinnam się była na to uodpornić. - Od czego są przyjaciele? Wiesz, że chciałem dobrze. Nigdy świadomie nie naraziłbym cię na coś takiego. 
-I to ma być według ciebie przyjaźń? Jeśli tak, to ja jej chyba nie potrzebuję. 
-Mówisz poważnie? 
-Tak! 
-Więc nie jesteśmy już przyjaciółmi? 
-Nie!  
-Gdybyśmy nimi byli, to powiedziałbym ci teraz, że przez cały ten czas kiedy opowiadałaś o twoim nieszczęsnym losie, świeciłaś przede mną prawie nagim biustem, dlatego śmiem twierdzić, że zrozumiałem i tak zadziwiająco dużo z twojego monologu. 
-Och, po prostu już sobie idź! 
-Dobrze! - odwrócił się na pięcie i jakby sytuacja nie była jeszcze wystarczająco dramatyczna, szarpnął za klamkę, żeby z hukiem zatrzasnąć za sobą drzwi. Problem w tym, że nienawidzę się z nim kłócić. Tak bardzo tego nie lubię, że w ciągu ułamka sekundy podjęłam kolejną spontaniczną decyzję  (zaraz po tej o zakończeniu przyjaźni) postanowiłam go zatrzymać. Włożenie ręki gdzieś pomiędzy framugę a same drzwi nie było dobrym pomysłem. Chciał porządnego huku, to go dostał. W ramach promocji dorzuciłam mu nawet moje piski, przekleństwa i głośne lamentowanie. - Nic ci nie jest? 
-Nie! Nie rozumiem w ogóle skąd to pytanie, pajacu! - spojrzałam na popuchnięte palce lewej ręki i po raz kolejny moje oczy zaszkliły się łzami. A nie mówiłam? Stałam się emocjonalną zdzirą.  
-Przestań mnie wyzywać, ośle! 
-Ośle, serio? Nazwałeś mnie osłem?! Nienawidzę cię 
-I nawzajem! 
Znowu teatralnie obrócił się do mnie tyłem, eksponując te swoje idealne cztery litery. Nic na to nie poradzę, że mój wzrok mimowolnie powędrował tam, gdzie nie powinien. 
-Totalnie patrzyłaś na mój tyłek! 
-Nieprawda! 
-Mam cię serdecznie dość! I na Boga, miejże odrobinę przyzwoitości i zakryj ten dekolt! 
Niewiarygodne jak daleko jestem w stanie się posunąć, byle tylko zrobić komuś na złość. Ale skoro już skupił na mnie swoją uwagę, to musiałam to wykorzystać. Chociaż dostałam prawdziwych palpitacji serca, to starałam się zachowywać możliwie jak najbardziej naturalnie, w innym wypadku moja twarz mogłaby bowiem przybrać niepokojąco szkarłatną barwę. Szybka prowokacja? Czemu nie! Uśmiechając się arogancko, przystąpiłam do rozpinania kolejnych guzików płaszcza. Sprawdzałam na jak wiele mogę sobie pozwolić. Przy trzecim guziku niby przypadkiem zmysłowo odgarnęłam rzekomo zawadzające mi pasmo włosów do tyłu, przy okazji nawijając jeden z pukli na palec. Milczał, jednocześnie nie przestając wertować mnie wzrokiem w ten niewzruszony, niemalże obojętny sposób. Właściwie nie musiał nic mówić. Jego mina wystarczająco dobitnie wyrażała szczere zdumienie. Chciałam przerwać tę ciszę, choć zdaję sobie sprawę, że zepsułabym tym tylko cały ten efekt fałszywej pewności siebie, ale Jack skutecznie mi to uniemożliwił.  
Właściwie nie wiem nawet kiedy to się stało. Nagle otumanił mnie intensywny zapach jego męskich perfum, a jego twarz znalazła się niebezpiecznie blisko. Jęknęłam cicho na znak mojej dezaprobaty, bo gdy ja starałam się skupić na meritum sprawy, on robił te wszystkie dziwnie dekoncentrujące rzeczy, by wreszcie gwałtownie wpić się w moje usta, wykorzystując chwilę mojej nieuwagi, kiedy lekko zdezorientowana spuściłam wzrok. Nazwijcie to chwilą słabości, głupoty, przejawem buntu, ewentualnie obwiniajcie za to moją sierocą naturę, ale poddałam się tej krótkiej fali emocji i odwzajemniłam pocałunek, choć w pierwszej chwili chciałam go od siebie odepchnąć, a w myślach tworzyłam już plan skrzywdzenia go na miliard nieznanych mu dotąd sposobów. Zamiast wyrządzić mu krzywdę, opuszkami palcow wodziłam gdzieś w okolicach jego obojczyka, przynajmniej dopóki nie napotkałam na swojej drodze jego dłoni, bo wtedy zorientowałam się, że moja niesforna ręka, która robiła to wszystko wbrew mojej woli to ta sama ręka, która ucierpiała w zderzeniu z drzwiami. Mniejsza z tym. Całował przecież tak zachłannie, że nie czułam bólu. Dobra, kogo ja chcę oszukiwać? Oderwałam się od niego i zaczęłam przeskakiwać z nogi na nogę, wciąż wyklinając coś pod nosem i wykonując ultraszybkie ruchy uszkodzoną kończyną. Ciężko znoszę tego typu cierpienie. Do tego psychicznego już przywykłam.  
-Nienawidzę cię! 
-Powtarzasz się, Riley. 
-Idź już - wycedziłam gdzieś pomiędzy wykrzykiwaniem różnych niecenzuralnych słów i niemalże od razu zaczęłam tego żałować, bo tym razem na serio potraktował mój prośbo-rozkaz.  

______________________________________ 

Tym razem naprawdę mnie poniosło, ale NIE ŻAŁUJĘ NICZEGO.  
Karolla, mam nadzieję, że jakoś to przeżyjesz :') 

czwartek, 4 kwietnia 2013

Rozdział 12. Typowy


Ten dzień pewnie nie różniłby się od wszystkich innych nudnych, pełnych dramatów (w końcu mówimy tu o moim życiu) dni, gdyby nie mały szkopuł. Pachnące nowością na kilometr, typowe, Claire'owe problemy.   
Co z tego, że Wilshere milion razy powtarzał, że ten nasz związek pomoże mu wzbudzić zazdrość w jakiejś tam dziewczynie? Jak mogłabym mu uwierzyć, skoro ani razu nie widziałam jej na oczy? No właśnie. Kolejny błąd w moim rozumowaniu. Widziałam ją i to nie raz, czy dwa razy. Była kelnerką w naszym ulubionym pubie. Kompletnie nie rozumiałam dlaczego wzdychał do starszej o tysiące lat dziewuchy. No dobra, różnica wieku wynosiła jakieś 4, góra 5 lat, ale mimo wszystko... Serio, Wilshere, serio? Nie żeby sam zdradził mi swoją tajemnicę. A skąd. Musiałam się wszystkiego domyślić. Wiem, że myślenie nigdy nie było moją mocną stroną, ale było coś specyficzno-idiotyczno-obrzydliwego w sposobie w jaki na nią patrzył. Tak. Mówiłam to samo o pani Venturze. Niestety tym razem naprawdę ślinił się na widok....  
-Vanessa tu idzie!   
Ślinił się na widok Vanessy? Dosyć starcze imię, musicie to przyznać. Fuj.  
Teatralnie przewróciłam oczami. Co prawda zerwaliśmy, ale jak mogłabym mu odmówić kiedy tak żałośnie prosił się o to, żebym ten ostatni raz urządziła jedną z naszych scenek? Usiadłam mu na kolanach i spojrzałam na niego z wyrzutem. Nagle wszystko stało się jasne. Jego kilkudniowy zarost nie był bynajmniej efektem zaniedbania. Próbował się postarzyć. Pokręciłam głową z niedowierzaniem. Nie mnie oceniać jego nieudolne metody na podryw. Moje były jeszcze gorsze.   
-Wczoraj mówiłam pewne rzeczy, które mogłeś zrozumieć nie tak jak... - zaczęłam, obcesowo gładząc jego włosy. Jak najdelikatniej powiedzieć komuś, że się na niego nie leci, jednocześnie robiąc coś takiego? - Wiesz, że nie lecę na ciebie, prawda? Nawet gdybyś w samych bokserkach zaśpiewał dla mnie "Wonderwalla", to i tak nie miałbyś na co liczyć.   
-Dzięki. To strasznie miłe - odchrząknął znacząco, po czym powrócił do wertowania wzrokiem swojej kelnerki. Skąd się biorą te cholerne ogniki w oczach faceta, ilekroć ten napotka na swojej drodze długonogą istotę? - Byłaś pijana. Nie musisz się mi tłumaczyć.   
-Po czterdziestce mogę zmienić zdanie, pamiętasz?  
Zadzwonił mój telefon. Sięgnęłam po torebkę i wtedy prawie cała jej zawartość wylądowała pod naszym stolikiem. Niewiele myśląc zanurkowałam tam. Skąd mogłam wiedzieć, że ta jego Mary (to imię bardziej jej pasuje) się nam przygląda. No więc stoliki są tak ułożone, że jakby to możliwie najbardziej obrazowo powiedzieć, nie widać co znajduje się pod nimi, bo otaczają je te solidne, skórzane siedzenia. Spokojnie pozbierałam wszystkie rzeczy. Trochę mi to zajęło. Tylko kobiety zrozumieją jak wiele pierdół może pomieścić damska torba. Wyszłam tą samą drogą, którą tam weszłam, czytajcie: wspięłam się po Jacku. Wychodząc z kryjówki porządnie uderzyłam głową o spodnią stronę drewnianego blatu, czym zwróciłam na siebie uwagę paru osób. Być może niepotrzebnie tyle czasu spędziłam gapiąc się na szatyna, kiedy na wysokości mojego wzroku znajdowało się jego krocze. Dopiero kiedy zobaczyłam ten przygłupi uśmieszek, błąkający się po jego twarzy zrozumiałam jak mogło to wyglądać. Ja - rozczochrana i zmarnowanawychodząca spod stołu na klęczkach...   
Mogło być gorzej, prawda?   
Proszę, zabijcie mnie.  
Spoglądałam na Wilshere'a błagalnie, ale ten nadal tkwił w tej dziwnej euforii. To po prostu nie mogło wyglądać dobrze.   
Wzbudzenie zazdrości w Mary? Żaden problem!   
Ale kogóż to moje zaspane jak zwykle oczy ujrzały w tej grupce gapiów? Już miałam zawołać Alice po imieniu, kiedy zauważyłam, że nie jest sama. Trzymali się za ręce. Oto za moment miałam poznać tożsamość jej tajemniczego wielbiciela.  
Odwróć się wreszcie, frajerze, powtarzałam w myślach.   
-Andrew? - pisnęłam rozpaczliwie, kiedy natarczywe napastowanie wzrokiem "zagadkowego mężczyzny" wreszcie przyniosło efekty i mój brat spojrzał na mnie ukradkiem. W tym momencie naprawdę zapragnęłam umrzeć. Dlaczego wśród wszystkich mężczyzn w tym mieście, musiało paść akurat na tego idiotę  
  
***  
  
-Jesteś na mnie zła? - usiadła na brzegu mojego łóżka i szturchnęła mnie w ramię, żebym wreszcie zwróciła na nią uwagę. To nie był dobry moment na tego typu rozmowy. Być może moja reakcja na "dobre wieści" była przesadzona, ale spróbujcie postawić się w mojej sytuacji. Ten palant uprzykrza mi życie od momentu moich narodzin, podrywa wszystko, co się rusza i bez skrupułów rzuca te swoje dziewczyny po jakimś tygodniu. Nie chciałam, żeby podobny los spotkał moją najlepszą przyjaciółkę. Jednocześnie miałam pretensje do samej siebie o to co się stało. Przegapiłam ewolucję tego kiełkującego od Bóg wie kiedy "związku". Głupia, naiwna ja. Pozwalałam im razem oglądać "Skazanego na śmierć". Tak to się wszystko zaczyna. W dodatku byłam tak zajęta własnymi problemami, że nie zdołałam uchronić jej przed tą bestią.   
-Nie jestem zła. Jestem wściekła, Alice! To nie potrwa długo. Nie będę cię pocieszać po tym jak cię zostawi, a wiem, że zrobi to cholernie szybko. Ile razy mówiłam ci, że to frajer? Czy ty wszystkiego musisz przekonać się na własnej skórze? - i tak właśnie zraziłam do siebie kolejną (po Aaronie) osobę. Poszło zadziwiająco łatwo.   
Wyszła, trzaskając za sobą drzwiami. Całkiem możliwe, że nie opuściła nawet budynku. W końcu to innego Rileya miała teraz na głowie, albo raczej w głowie.  
  
***  
  
-Wilshere, mam problem.  
-Nie teraz, Claire.  
-Wilshere! Proszę cię...  
-Claire, to krępujące! - no dobra, tu muszę przyznać mu rację. Mogłam poczekać w jego pokoju czy coś. Ale nie, Riley musiała wejść do łazienki i bezceremonialnie usiąść na zimnych kafelkach, kiedy ten brał prysznic. I tak szyby były tak zaparowane, że nie byłam w stanie nic przez nie zobaczyć. Nie, żebym próbowała. Zerknęłam tylko raz. Jeden jedyny raz.  
-Zajmij się sobą, a ja trochę tu trochę pomarudzę i sobie pójdę.   
-Czy to nie może poczekać?  
Jasne, że może! Fuknęłam coś pod nosem i skierowałam się do wyjścia. Krzyknął coś w stylu "zaczekaj", usłyszałam nawet jak drzwi kabiny prysznicowej się otwierają, chyba próbował mnie dogonić, ale resztki dumy nie pozwoliły mi się odwrócić. Do dziś tego żałuję.  
Nikt nie miał dla mnie czasu, a ja musiałam się z tym pogodzić.   
  
***  
  
-Mogłam się domyślić, że to ty - warknęłam, otwierając drzwi. Od razu podeszłam do włącznika światła i bez głębszego zastanowienia wyłączyłam je, a musicie wiedzieć, że było już bardzo późno  
-Dlaczego w ogóle to zrobiłaś? - krzyknął lekko zdezorientowany Jack.   
-Nie ma make-upu, nie ma światła. Koniec dyskusji.  
-Wiele razy widziałem cię przecież bez makijażu.  
-Tak ci się wydaje? - złapałam go za rękę i zaprowadziłam na sofę. To przerażające, że o tej porze w tej okolicy panuje niczym nieograniczony, mrożący krew w żyłach mrok . Kiedy mówię, że było ciemno, to mam na myśli: było tak cholernie ciemno, że musiałam oświetlać sobie drogę telefonem, a i tak potknęłam się co najmniej sto razy zanim na dobre usadowiłam się na miękkiej kanapie.  
-Możesz ze mnie zejść? - spytał w końcu szatyn. Zagadka rozwiązana. Dlatego było mi tak wygodnie.  
-Czy to twoja ręka na moim udzie?   
-Po prostu zapal to pieprzone światło.  
-Nie! - zaoponowałam w niepokojąco ostry sposób. Już ja wiem jak wyglądam o tej porze. Jeszcze nie zdawał sobie z tego sprawy, ale wolałby nie oglądać mnie w tym stanie. Ułożyłam się tam jak na kozetce u terapeuty i położyłam nogi na jego udach. Tak mi się przynajmniej wydaje. Było naprawdę ciemno. - Jestem beznadziejna. Schrzaniłam na całej linii.  
-Przestań się nad sobą użalać. Po części przyłożyłem się do tego zamieszania z Aaronem. Naprawię to, obiecuję.  
Usłyszałam hałas na zewnątrz. Nie pytajcie mnie jak to zrobiłam. W każdym razie spadłam na ziemię i pociągnęłam za sobą Jacka, który upadł wprost na mnie i praktycznie zmiażdżył mi żebra. Byłam przerażona. Wydawało mi się, że ktoś próbuje włamać się do mieszkania.   
-Jack... - przemówiłam w końcu drżącym głosem, ale on tylko przyłożył mi rękę do ust, żebym była cicho. Czyżby również się bał? Jeśli tak, to nie powinien tego okazywać w ten sposób, bo spotęgował tylko moją paranoję. Po chwili ktoś wszedł do środka. Dostałam palpitacji serca. Chciałam, żeby szatyn mnie puścił, więc z całej siły szarpnęłam za jego koszulkę, a w efekcie po pomieszczeniu rozniósł się odgłos rozrywanego materiału. Ups. Poważnie zaczęłam żałować, że nie zapaliłam tego światła, mógł ominąć mnie bowiem zgoła interesujący widok. Nie minęło jednak więcej niż dwadzieścia sekund kiedy zrobił to ktoś inny. Konkretnie Andrew.   
-Wynajmijcie pokój - skwitował, a wtedy zza jego pleców wyrosła Alice. Jeszcze jej mi tam brakowało. Wolałabym, żeby znaleźli nas w mniej jednoznacznej, czy też nie-tak-jak-powinno-być-znacznej sytuacjiWilshere jak na zawołanie zabrał rękę z mojej twarzy. Musiało to wyglądać na jakieś sado maso.   
-Jak możesz mnie osądzać, podczas gdy ty robisz coś takiego ze swoim "przyjacielem"? - wycedziła, nadmiernie akcentując ostatni wyraz. - Alaire właśnie umarła.  
  

23 godziny później 

Naprawię to, obiecuję... - czyż to nie dokładny cytat z wypowiedzi Wilshere'a?  
Jacky ewidentnie nie jest osobą, która powinna brać się za naprawianie rzeczy. Gdyby porównać go do jakiegoś fachowca, dajmy na to hydraulika, to byłby tym niskim, otyłym, ze spuszczonymi zdecydowanie za nisko, rozciągniętymi gaciami. Jeśli zachowałby jednak aktualny wygląd, byłby najbardziej rozchwytywanym hydraulikiem w okolicy. Ale do rzeczy.   
Stałam naprzeciwko Ramseya w samym ręczniczku, kurczowo ściskając go na wysokości biustu. Pewnie zastanawiacie się co Ramsey robił w mojej sypialni? Dobra, dobra, domyślam się, że kwestia mojego ubioru lub raczej jego braku jest bardziej istotna, by nie rzec zagadkowa. Tu musimy ponownie odgrzebać motyw Wilshere'a jako mojego zbawcy. Wróciłam z łazienki i zastałam tę dwójkę w mojej sypialni. Nim zdążyłam choćby kiwnąć palcem, Jack wybiegł z pokoju i zamknął drzwi na klucz, po drodze krzycząc coś na kształt: "wasza dwójka musi ze sobą poważnie porozmawiać". Ktoś tu wyraźnie przesadził i o dziwo pierwszy raz w życiu to nie ja byłam tą osobą. Niestety znał mnie aż za dobrze i wiedział, że gdyby tego nie zrobił, to pewnie uciekłabym stamtąd, krzycząc po drodze jakieś skromne lalalalala, byleby zagłuszyć namowy przyjaciela do szczerej rozmowy. Zastanawiały mnie jeszcze dwie rzeczy. Po pierwsze jak udało mu się tu ściągnąć Aarona, skoro ten był dla mnie śmiertelnie obrażony? I przede wszystkim - dlaczego nie pozwolił mi się nawet ubrać?   
-Co do... - w tym miejscu najchętniej zaklęłabym siarczyście, ale to bardzo brzydki nawyk, więc warknęłam tylko coś pod nosem, słysząc jak Wilshere schodzi po schodach. A co jeśli dostałabym ataku serca spowodowanego nadmierną perfekcją Aarona i wymagałabym reanimacji? Cholera jasna, właśnie uświadomiłam sobie, że byłam nieco zbyt roznegliżowana, toteż nie był to odpowiedni moment na snucie tych moich durnych rozważań. -Daj mi sekundkę - oświadczyłam po czym zrobiłam coś dosyć zaskakującego. Weszłam do szafy, która swoją drogą nie należała do największych szaf, więc naturalnie nieźle się tam poobijałam. Ubrałam pierwsze lepsze łachmany, które wpadły mi w ręce i wyszłam, albo raczej wyleciałam z niej razem z całą stertą ciuchów. W normalnym świetle to co założyłam wyglądało jeszcze gorzej. Nieważne. Starałam się nie myśleć o tym, że mam na sobie tę dziwną koszulkę w kaczuszki, która po wciśnięciu odpowiedniego miejsca zaczynała kwakać. - Mówiłam prawdę.  
-Wiem, Jack o wszystkim mi powiedział.   
-Każdy czasami używa dziwnych metod, żeby kogoś... tak jakby... zdobyć?  
Wow, nie zdawałam sobie sprawy z tego, że tak mocno oberwałam w głowę. Nie wiem tylko, czy pogorszyło mi się przez zderzenie ze stolikiem dzień wcześniej, czy może dobiło mnie wnętrze tej złowieszczej szafy. Najwyraźniej meble bardzo mnie nie lubią.  
-Próbowałaś mnie zdobyć?  
Świetnie, chyba jednak Wilshere nie wspomniał mu o kilku drobiazgach. Właściwie to ominął najważniejszą część znaną również jako nieustanne próby zeswatania mnie z Aaronem. Czy ja właśnie przyznałam się, że...  
Nie, to nie mogła być prawda. Nawet ja nie jestem aż tak głupia.   
Wolałabym to przemilczeć, ale skrzyżowałam ręce na piersiach i wtedy odezwała się moja bluzka. Myślę, że to kwa, kwa było wystarczająco wymowne i podsumowało moje aktualne odczucia.    
-Będziesz musiał udawać, że tego nie słyszałeś.  
-Jeśli cię to pocieszy, to moim najgorszym tekstem na podryw było: chcesz mieć w sobie coś walijskiego?  
Było coś rozczulającego w tej rozpaczliwej próbie rozluźnienia gęstej jak jego nieskazitelne włosy atmosfery. Sposób, w jaki wypowiedział ostatnie zdanie wywołał u mnie wybuch histerycznego śmiechu. Prawie zapomniałam o tym, że jeszcze kilka minut wcześniej paradowałam przed nim w tym pieprzonym, kusym ręczniczku. Zresetowałam swoją pamięć po raz trzy tysiące pięćdziesiąty trzeci w tym tygodniu. Nie, wcale nie zrobiłam z siebie kretynki. Widzicie? To działa.  
  
______________________________________  
  
  
Troszkę mnie chyba poniosło.   
Jak zwykle boję się reakcji Karolli, ale masz troszkę Rilshere'a, więc chyba będziesz usatysfakcjonowana, co? 

Łączna liczba wyświetleń