niedziela, 9 czerwca 2013

Rozdział 16. XXX


-Możesz to zrobić. Claire, dasz sobie radę. Do cholery jasnej weź się w garść. Teraz! - wrzasnęłam do własnego odbicia w lustrze, po czym poprawiłam i tak już zanadto potargane włosy, zdjęłam ubranie i z impetem wparowałam do sypialni. W samej bieliźnie rzecz jasna.  
-Riley, ty nimfomanko! - Wilshere parsknął śmiechem, a ja ponownie zabarykadowałam się w łazience.  
-Gdzie jest Aaron? Co mu zrobiłeś? 
-Poprosiłem, żeby zrobił mi herbatę. 
-Ty potworze! Idź sobie, bo kiedy tu wróci... 
-O mój Boże! Jesteś totalnie na niego napalona! 
-Bla, bla, bla... A teraz proszę, wyjdź! I tak czuję się już wystarczająco zażenowana.  
-Dlaczego? Na twoim miejscu bynajmniej nie byłbym... 
-Cicho! - urwałam, próbując sprawić, by w magiczny sposób moje policzki znowu przybrały normalną barwę. Spacerowałam tam i z powrotem, nie wiedząc do końca co zrobić. Czy to był ten moment, w którym powinnam się była ubrać, czy może jednak wypadałoby jeszcze trochę poczekać? 
-Idę, już idę. Skoro odpowiada ci los jednej z dziesięciu... 
Czy to jakiś teleturniej czy co? Chwila, chwila... 
-Co ty pieprzysz? Jednej z dziesięciu? 
-Cześć! Bawcie się dobrze. Ja będę na pewno!  
-Oj, będziemy, uwierz! - odparłam gburowato, zakładając sweter. Żartowałam. Claire wcale nie miała zamiaru się dobrze bawić, a już na pewno nie w ten sposób, na jaki wskazywałby jej cwaniakowaty ton. - Będziemy się bawić cholernie dobrze. Wybornie wręcz! Ten wieczór będzie pieprzoną esencją dobrej zabawy. Będzie cudownie. Doskonale. Kapitalnie. Znakomicie. Czeka nas pierwszorzędna zabawa.  
-Jack już sobie poszedł - usłyszałam w końcu z ust mojego Adonisa zaraz po tym jak zakasłał znacząco po raz tysięczny tylko po to, bym wreszcie pozwoliła mu dojść do głosu. Mam mały problem. Ilekroć próbuję coś komuś wytłumaczyć, powstaje z tego przydługi, obfity w wyrazy nacechowane emocjonalnie i niejednokrotnie również wulgaryzmy monolog. Potem zrobiło się jeszcze bardziej niezręcznie, bo mimo moich zapewnień wieczór wcale nie był aż tak udany. Było nawet gorzej niż wtedy, gdy zdecydowaliśmy z Wilsherem, że wspólnie obejrzymy "Błękitną lagunę". To właśnie jeden z tych filmów, których nie powinno się oglądać z przyjacielem reprezentującym odmienną płeć. Wtedy zdecydowałam, że od tej pory jedynymi produkcjami, jakie będziemy razem oglądać będą te pozbawione scen seksu. I tak oto skończyliśmy w kategorii filmy o wojnie 
-Obejrzymy coś? 
Czyżby czytał mi w myślach?  
Kiedy objął mnie ramieniem, nadal miałam wrażenie, że jest jasnowidzem, z tym że siadając tak niewiarygodnie blisko i robiąc podchody do tego, żeby położyć rękę na moim udzie owszem, spełniał moje fantazje, tyle że te sprzed niespełna godziny. 
Musiałam to uciąć zanim skończylibyśmy oglądając "Błękitną lagunę". 
-Może lepiej ułożymy puzzle? Mam w zanadrzu takie jedne. Tysiąc części. Małe kociaki czy coś takiego. 
Kto by pomyślał, że stanę się takim symbolem seksu, że będę musiała posuwać się do tego typu sztuczek, byle tylko odciągnąć jego uwagę od mojego emanującego seksem ciała. Poszłam nawet o krok dalej i założyłam bluzę, chociaż było mi cholernie gorąco. Wszystko po to, żeby uniknąć sami-wiecie-czego. No, musiałam też schować przed nim Lily i Robin. Życie jest takie ciężkie, kiedy jest się mną.  

*** 

-Zdefiniowaliście już to co was łączy? - Alice spojrzała na mnie badawczo, zatrzymując się dosłownie z piskiem trampek. Ja starałam się biec dalej, choć czynność ta była jak na mój gust niewątpliwie jedną z nowoczesnych form tortur.  
-Sam to zrobił. Zmienił status związku na "to skomplikowane". Ja jestem tym skomplikowanym. Och, przepraszam, że namieszałam w twoim nieskomplikowanym życiu, panie idealny. Wybacz, że jestem osobowością tak złożoną jak te durne puzzle, do których układania regularnie cię zmuszałam.  
-Powinnaś z nim pogadać. 
Jakbym wcześniej tego nie wiedziała. Dla zaakcentowania słuszności słów szatynki, ktoś walnął mnie piłką do siatkówki prosto w łeb. Z wdziękiem (czytaj: ogromnym hukiem i przerażeniem malującym się na mojej twarzy) upadłam na ziemię.  
-Jestem jedną z dziesięciu. 
Właśnie te słowa sprawiły, że wylądowałam u szkolnej pielęgniarki, która z kolei skierowała mnie do tutejszego psychologa. Tacy jak ja nie mieli łatwo w tej szkole. Wspomniałam już może, że nienawidzę w-fu? Jeśli nie, to powiem to teraz. Nienawidzę w-fu. Spędziłam godzinę na zapewnianiu tego pseudo terapeuty, że nic mi nie jest, a słowa, które padły z moich ust były raczej formą żartu, aniżeli sugestią, że kosmici poprosili mnie o wypełnienie jakiejś tajnej misji.  
Koniec końców cała ta absurdalna sytuacja zmusiła mnie jednak do refleksji. Miałam coś do załatwienia. W pobrudzonym od błota dresie, z doszczętnie zrujnowaną fryzurą i lodem przyłożonym do nowiuteńkiego guza, przemierzałam korytarze, szukając niejakiego Aarona Ramseya i kiedy wreszcie stanęłam z nim twarzą w twarz (po tym jak subtelnie wyciągnęłam go z lekcji, wmawiając nauczycielowi, że wzywa go dyrektor) jedyne słowa na jakie się zdobyłam to: 
-Nie będę jedną z dziesięciu. 
Jedna z dziesięciu. Podobało mi się to. Broń Boże nie to, że nią byłam. Chodzi mi raczej o to określenie. Użyłam go tego dnia jakieś miliard razy i niczego nie żałuję.  
W taki właśnie sposób Claire Riley strzela fochy. Nagle, z rozmachem i bez najmniejszych wyjaśnień, wykonując przy tym wiele iście teatralnych i przesadzonych gestów. Zdałam sobie sprawę z tego, że jestem etatową divą. 
I oto jak spędziłam przeddzień najgorszego dnia w roku, który to znany jest również jako czarny czwartek (bo w tym roku wypadł akurat w czwartek; zwykły przypadek). Dzwonił z pięć, sześć razy i tym razem niczego nie zaokrąglam, nie podaję liczb wziętych z kosmosu. Na jego miejscu odpuściłabym sobie już dawno temu. Jestem przecież taka skomplikowana!  
Wróciłam do domu, powędrowałam do swojego pokoju i zaczęłam wielkie odliczanie.  
No, dobra. Moje wielkie odliczanie polegało na tym, że koło dziewiętnastej (tak, dziewiętnastej) wzięłam kąpiel, obejrzałam "Dextera" i wkrótce po tym usnęłam niczym niemowlę. Spałabym tak pewnie do rana z racji, że coś podobnego nie zdarza mi się zbyt często, a w ciągu tygodnia potrafię spać nawet po cztery godziny, a to naprawdę niewiele, jeśli następnego dnia ma się zajęcia, ale kiedy obróciłam się, by objąć pana Johnsona (cóż, mój pluszak nazywa się Aaron Johnson i zbieżność imion jest tu jak najbardziej przypadkowa), natrafiłam na coś zgoła twardszego, aczkolwiek dosyć przyzwoitego w dotyku, w dodatku ciepłego i pachnącego jak... 
-Wilshere? Co ty tu robisz do cholery jasnej?! - widok Jacka jakby nigdy nic leżącego na moim łóżku (czy ja przypadkiem jeszcze przed minutą się do niego nie przytulałam?) zadziałał na mnie bardziej pobudzająco niż kawa czy zimny prysznic.  
W ramach sprostowania - to twarde, przyzwoite w dotyku, ciepłe i pachnące to jego tors.  
-Chciałem być pierwszym, który złoży ci życzenia. 
-No więc? 
-Spokojnie. Twoje urodziny rozpoczną się za... 23, 22, 21... - zaczął odliczać, a ja myślałam tylko o tym, że się starzeję i nie ma już dla mnie ratunku. - Wszystkiego najlepszego, Claire 
Uśmiechnęłam się szeroko, cmoknęłam go w policzek i dosyć ostentacyjnie obróciłam się na drugi bok. Nie oceniajcie mnie. Wiem, że się starał i w ogóle, ale wiecie, sen jest podzielony na różne fazy i tak się składa, że obudził mnie w najmniej odpowiednim momencie, więc byłam na wpół przytomna.  
-Wilshere? - wymamrotałam ostatkiem sił. 
-Tak? 
-Możesz mnie przytulić? Będę sobie wyobrażała, że mój prezent urodzinowy to Orlando Bloom.  
-Jasne - posłusznie objął mnie w pasie i jeszcze przez chwilę trochę marudził, ale jedną nogą byłam już w krainie Morfeusza, więc niewiele z tego zrozumiałam.  

*** 

Całą paczką wybraliśmy się na urodzinową pizzę. Nie wiem od kiedy Andrew był częścią naszej paczki, ale postanowiłam zignorować jego obecność, inaczej było z tą dewotką Vanessą, tej nie dało się tak po prostu lekceważyć, zwłaszcza, że uczepiła się mnie jak rzep psiego ogona i chyba nawet próbowała być miła.  
-Dlaczego nic nie jesz? - Jack dosyć drastycznie wyrwał mnie z głębokiego zadumania. Wzruszyłam tylko ramionami i wróciłam do fantazjowania o opuszczeniu tego kraju (tak dla jasności - nadal noszę go w sercu i kocham szczerze, bla, bla, bla).  
-Masz rację, nie jedz. Z wiekiem coraz trudniej to spalić, a twój tyłek i tak staje się coraz większy z dnia na dzień - wtrącił mój pożal się panie Boże braciszek. W odpowiedzi spróbowałam tej sztuczki z mordowaniem ludzi wzrokiem. Miałam wprawę, bo kilka takich spojrzeń zdążyłam już posłać Vanessie. 
-Z całego serca życzę ci, żeby któregoś dnia coś podobnego stało się z twoim mózgiem, Andrew.  
-Claudia, jak poznaliście się z Aaronem? 
Serio, Vanessa, serio? Czy to był mój wieczór panieński, czy co? I wreszcie - czy to, że coś było na rzeczy naprawdę było aż tak klarowne, skoro tak pretensjonalnie unikałam rozmów z nim tego dnia? 
Chętnie odparłabym coś zgryźliwego, ale sam zainteresowany mnie uprzedził. 
-Chodziliśmy razem na chemię. 
-A więc była między wami chemia, co?  
Zakneblujcie tę kelnerkę, błagam was. 
-Jakiś czas później dostałem od niej piłką. W głowę. Kiedy wiązałem buta. 
-Claudia! Nie wiedziałam, że masz takie kokieteryjne usposobienie. 
-CLAIRE, do cholery jasnej. Mam na imię Claire. C-L-A-I-R-E - przeliterowałam, zaciskając usta w cienką linię. Jak można w ogóle pomylić te dwa imiona? Faktycznie musiała być głupia, zresztą to by wiele wyjaśniało, między innymi jej związek z moim przyjacielem, który tak przy okazji właśnie w tej chwili zasygnalizował, że musimy sobie porozmawiać na osobności, a to już jawnie nie wróżyło niczego dobrego. 
-Co ty wyprawiasz? - zaczął w miarę spokojnie, aczkolwiek już wtedy dało się wyczuć w jego głosie nutkę zdenerwowania, by nie rzec - furii, ja natomiast teatralnie przewróciłam oczami, robiąc minę w stylu "wszystko mi jedno". - Vanessa starała się cały wieczór, żeby złapać z tobą kontakt, bo wie jakie to dla mnie ważne.  
-Właśnie na tym polega problem. Nie powinna była tu w ogóle przychodzić. Czy proszę o zbyt wiele? Chciałam spędzić ten dzień z moimi przyjaciółmi, a nie z moim bratem i tą twoją... - tu szukałam odpowiedniego słowa, by określić kim właściwie była dla niego ta kobieta. - Nałożnicę!  
-Nałożnicę, doprawdy? Jak w takim razie nazwiesz Ramseya? W ostatnim czasie sporo się między wami zmieniło, czyż nie? 
-Tylko tyle, że ma mnie za seksualnego maniaka i w stu procentach mu to odpowiada.  
-A tobie to odpowiada? 
-Nie podoba mi się to osądzające spojrzenie, Wilshere. Wiem do czego dążysz i dla twojej informacji - nawet z nim nie spałam.  
-Nie? - Czyżbym usłyszała w jego głosie coś jakby ulgę? Nie, musiało mi się tylko wydawać. Myślał, że byłam nimfomanką, nic więc dziwnego w tym, że był lekko zdezorientowany. 
-Czy to takie dziwne? Za każdym razem kiedy z szewską pasją próbuję dobrać się do jego ubrania, nagle na horyzoncie pojawiasz się ty i wszystko psujesz.  
-Co ty mi sugerujesz? To zwykły przypadek. Przecież to nie ma nic wspólnego z tobą i mną. Co ty... No tak, oto cała Claire Riley. Biedna, potrzebująca i przekonana o tym, że wszystko kręci się wokół niej. Dzwonisz do mnie kiedy mnie potrzebujesz, a teraz nagle dowiaduję się, że mam zapowiadać się z każdą wizytą? Dobrze, może w takim razie przestanę się z tobą widywać. Teraz kiedy masz już swojego Adonisa, nie powinno to stanowić dla ciebie problemu.  
-Dobrze. 
-Dobrze. 
-Tylko nie przychodź później do mnie w samych bokserkach i z tą twoją oryginalną wersją "Wonderwalla" tylko dlatego, że obejrzałeś cały sezon "Glee" w tydzień. Życie to nie "Glee", Wilshere. Śpiewanie niczego nie załatwi.  
-Jędza. 
-Frajer. 

*** 

Pozwoliłam Aaronowi odprowadzić się pod same drzwi, a potem jeszcze pod drzwi sypialni i skończyło się na tym, że on bujał się na krześle przy biurku, a ja udawałam, że robię coś super ważnego na laptopie.  
-Unikałaś mnie. Dlaczego?  
-Słyszałam różne legendy, które krążą wokół twojej osoby.  
Zaśmiał się. Tak po prostu. Bezczelnie zaczął się śmiać. 
-Jedna z dziesięciu, co? Możesz być... Jesteś moją dziesiątką. Pełną dziesiątką, ale bynajmniej nie dlatego, że jesteś dziesiąta w kolei. Swoją drogą jestem ciekaw kto naopowiadał ci takich głupot. 
-To najbardziej tandetny tekst jaki kiedykolwiek słyszałam, zaraz po odpowiedzi Lucasa na pytanie co jeszcze musi zaliczyć - naturalnie miałam wtedy na myśli szkołę, a on bez wahania odparł "ciebie". Gorsze było już chyba tylko to twoje "chcesz mieć w sobie coś walijskiego?". Prawdę mówiąc nie mam pojęcia co cię podkusiło, żeby coś takiego powiedzieć, nie wiem również dlaczego się uśmiecham, ale na swój osobliwy sposób jesteś całkiem uroczy, nawet kiedy mówisz głupoty tego typu i karcę się w myślach za to co teraz powiem, ale to było słodkie. A teraz pozwól, że spytam - jesteś ślepy, czy co? Tak. Albo jesteś ślepy, albo masz zaniżone oczekiwania, cholernie zaniżone, aż chciałoby się rzec: najniższe standardy na świecie. Kto cię tak skrzywdził? Już wiem! Lily i Robin zgarnęły po pięć punktów, tak?  
-Nazwałaś je? 
-Owszem. 
Przeprowadziliśmy bardzo zagorzałą dyskusję, która wyglądała mniej więcej tak, że Aaron był szybszy niż kolejna seria moich dziwnych pytań i zanim zdołałam je zadać, usiadł koło mnie, odsunął na bok niunię, bo tak pieszczotliwie nazywam mojego laptopa i przysunął się na tyle blisko, że nasze twarze dzieliło zaledwie kilka centymetrów i Boże, był tak przystojny, że to wszystko zdawało się być jakieś takie surrealistyczne. Surrealistyczne do tego stopnia, że zaczęłam nawet tworzyć te swoje dziwne teorie, według których Ramsey na przykład miał być moim ochroniarzem, nie zgadzała się tylko jedna rzecz - nie byłam córką prezydenta. Nieważne. Nigdy nie lubiłam tego filmu, czy raczej filmów, to dosyć oklepany motyw.  
Cmoknął mnie w czoło, a ja odebrałam to jako obraźliwą sugestię dotyczącą mojej inteligencji. Nie wolno tak robić. To zarezerwowane dla innej osoby. Ludzie mówią w ten sposób: "jesteśmy tylko przyjaciółmi". I właśnie wtedy, kiedy zaczynałam tracić już wiarę w to, że w końcu między nami, dwoma ofiarami losu do czegoś dojdzie, on wreszcie pocałował mnie tak jak należy. Zachłannie. Namiętnie. Aż chciałoby się rzec - jakby nie w jego stylu. Dobra, żartuję. Ostatnim razem wcale nie było gorzej, chociaż w sumie było, bo tym, co wyczyniał tym razem ze swoimi wargami i językiem, zawiesił poprzeczkę niewiarygodnie wysoko. Jedyną rzeczą, która mogłaby to przebić... 
Brawo, Aaron, trafiłeś w samo sedno.  
Jego usta powędrowały na moją szyję, gdzie na rozpalonej niemalże do czerwoności skórze zostawiały prawie niewidocznie ślady. "Tym razem mi się nie wywiniesz", pomyślałam, przyciągając go mocniej do siebie, jednocześnie wtapiając się głębiej w miękką poduszkę. I tylko czasem odrywałam się od niego na moment, żeby spojrzeć to na  jego piękną twarz, to znowu na inne partie jego nieskazitelnego ciała. Moje myśli oscylowały wokół jednego tematu, a mianowicie jego perfekcyjnie umięśnionego brzuchaPrzez jakiś czas odczuwałam pewien dyskomfort, zwłaszcza kiedy jego dłonie wędrowały po moim ciele (na jego tle wypadałam dosyć słabo), ale w pewnym momencie to wszystko straciło znaczenie. Po chwili nasze ubrania leżały już na podłodze, tuż obok mojej zdeptanej nieśmiałości i daleko idących problemów z własną osobowością.  
-Użyłeś już kiedyś tego żałosnego tekstu? 
-To była premiera. Jak widać działa, więc... 
Średnio wychodziło mu pozowanie na macho. Lepiej, żeby skupił się na... 
Właśnie, Aaron, właśnie. 

_________________________________ 


Rozdział dedykuję Marcie i ona już będzie wiedziała dlaczego :3 
Ciekawe kto zabije mnie pierwszy.  
Dalej mam straszne zaległości na waszych blogach, ale w tym tygodniu wreszcie będę mogła trochę odetchnąć, więc watch out - nadchodzę. To nie tak, że ich nie czytam, po prostu nie zostawiam już po sobie tych moich monologów, ale już niebawem będziecie mieli mnie dość. 

Łączna liczba wyświetleń