czwartek, 22 sierpnia 2013

Rozdział 19. Tak się wyśpiesz

Pamiętacie jeszcze pana Matthewsa - nauczyciela angielskiego, który kilkakrotnie podkablował mnie do dyrektora za pokazywanie ludziom środkowego palca, kiedy zmagałam się z niewygodną kontuzją tejże części mego wiecznie poturbowanego ciała? Wydaje mi się, że nadal się mnie czepia. Miałam za sobą kilka słabszych dni (może nawet tygodni) i naprawdę nie byłam w nastroju na pisanie jakichś tam bzdetów. Niechętnie, ale jednak podeszłam do niego po lekcjach, żeby zapytać jakich to znowuż błędów dopatrzył się w moim wypracowaniu. Jakby to najsubtelniej powiedzieć - nie spodobało mu się. 
-Sugeruję przeczytanie tej pracy na głos. Zwłaszcza zakończenia. 
-I to nakazuje mi poddać wątpliwości istnienie takiego rodzaju przyjaźni pomiędzy przedstawicielami odmiennych płci, bo w rzeczywistości każdej ze stron odpowiada taki układ, ale tylko do pewnego czasu. Wzajemne relacje dojrzewają razem z nami, ewoluują. Nie można ich wrzucać do jednego worka przed uprzednią analizą toku myślenia obu stron - czytałam, a z każdym kolejnym słowem miałam ochotę ukryć głowę w piach. To nie była praca, którą miałam odłożyć na biurko nauczyciela. Jak w ogóle mogłam wydrukować najświeższy post z mojego bloga? No tak, zbierałam materiały na moją powieść. Szlag by to trafił, no wymyśl coś, kretynko! 
-Claire, naprawdę uważasz, że przyjaźń pomiędzy dzieckiem, a starszą kobietą jest "fałszywym układem, na który nieświadomie i bez zastanowienia godzi się dwoje ludzi"?  
-Myślę, że "Oskar i pani Róża" ukazuje zgoła inny rodzaj przyjaźni. 
-Właśnie - przytaknął, a kąciki jego ust nieznacznie drgnęły. Normalnie śmiał mi się prosto w twarz. 
-To nie tak, że nie wierzę w przyjaźń damsko-męską. Sama mam wielu przyjaciół... 
-Nie tłumacz się, Riley. Udam, że tego nie czytałem. Do poniedziałku czekam na poprawiony referat. - Matthews upił spory łyk kawy, po czym podał mi tę wielostronicową litanię, którą pisałam z ZNP na karku, a może już nawet podczas okresu, a ja grzecznie skinęłam głową i obróciłam się na pięcie, by wyjść stamtąd jak najszybciej. - Ale ponieważ jednak to przeczytałem, zalecam również obowiązkową wizytę u szkolnego psychologa. 
Cholera jasna. I to jest właśnie to coś co się zwie "wolnością słowa".  
Nie mam nawet zamiaru się usprawiedliwiać. Zbyt często używam tego samego argumentu. Czy ten mój "gorszy dzień" się kiedyś wreszcie skończy? Pragnę pewnej stabilizacji po tej emocjonalnej huśtawce, którą sama sobie zafundowałam. Tak. Pragnę stabilizacji. I czekolady. Czekolady nawet trochę bardziej.  
Aaron teoretycznie miał mi tę stabilizację zapewnić, tymczasem nadal słyszałam ten niepokojący głos w mojej głowie, który powtarzał, że był ze mną tylko dlatego, że zmieszałam z piachem jego ego, a później z premedytacją tę chwilę słabości wykorzystałam.  
Jak to jest, że ciągle mamy nadzieję, że naprawimy swoje błędy i umocnimy w ten sposób nasze relacje? Czy to możliwe, że nie jestem odosobniona w byciu kretynką? To wielce prawdopodobne. 
Gdybym tylko wróciła szybciej do domu, przestałabym się zamartwiać, przynajmniej z jednego powodu. Ale nie zrobiłam tego. Adonis wymyślił sobie, że od tej pory będziemy razem biegać. Regularnie. "Regularnie" - właśnie ten fragment jego wypowiedzi przeraził mnie najbardziej, ale jako że uwielbiam aktywnie spędzać czas *kaszle znacząco i przybiera ironiczny ton głosu*, przyodziałam swój wystrzałowy, fioletowy dres, w którym zazwyczaj pociłam się, oglądając seriale i dotrzymując kroku Aaronowi (taki żart słowny; tak na prawdę byłam jakiś kilometr za nim), przemierzałam trasę, którą ułożył w swojej głowie. Kiedy dotarliśmy do lasu, postanowiłam się zbuntować (mój bunt polegał na tym, że wyłożyłam się na ziemi jak długa i zaczęłam jęczeć, żeby zostawił mnie tam na pewną śmierć) i już w drodze powrotnej niósł mnie na swoich plecach. To dopiero poświęcenie.  
Wzięłam prysznic, podśpiewując "Wonderwalla", przebrałam się, wysuszyłam włosy, wyprostowałam je, zrobiłam kucyka, ponownie je rozpuściłam i dopiero kiedy wróciłam do pokoju, pewne rzeczy wydały mi się dosyć podejrzane. Nigdy nie zostawiam laptopa na biurku, bo przeważnie jestem zbyt leniwa, toteż ten wala się gdzieś po podłodze, zwłaszcza po całonocnych seansach. Moje ciuchy, o dziwo wyprane i wyprasowane, leżały na komodzie. Andrew próbował się zrehabilitować, czy co? Nie, to przerosłoby jego możliwości. Kiedyś umył głowę płynem do płukania tkanin. 
-Ted!!! - wrzasnęłam na tyle głośno, na ile pozwoliła mi objętość płuc, po czym zrobiłam małą rundkę po całym mieszkaniu, zaglądając do każdego pomieszczenia, w którym potencjalnie mógł ukryć się mój ojciec. - Teddy! - jęknęłam nawet bardziej rozpaczliwie, tym razem już na jego widok. Skurczybyk myślał, że ukryje się przede mną w pokoju swego syna. - Oto i marnotrawny ojciec wrócił w nasze skromne progi!  
-Zołza. 
-Wyrodny tatuś. 
To był właśnie ten impuls, którego potrzebowałam, żeby wziąć się w garść. A co tam. Nabrałam nawet ochoty na mały jogging.  
O, już mi przeszło. Dzięki Bogu. 
Do czego piję? Całe to wielkie sprzątanie, którego podjął się Ted zmierzało w bardzo, bardzo złym kierunku. Kiedy go nie było, zapanowała istna anarchia. Jedliśmy na mieście, ale i tak zostawiliśmy w kuchni niezłe pobojowisko. O reszcie domu już nawet nie wspomnę. Zgubne to moje lenistwo, oj zgubne. Gdy więc wieczorem tatuś zwołał nadzwyczajne zebranie, wiedziałam, że nie wróżyło to niczego dobrego.  
-Będzie lepiej, jeśli już sobie pójdziesz - oświadczyłam, a Aaron obdarzył mnie spojrzeniem zbitego psa, jakby chciał zapytać: "ty tak na poważnie?", w sumie nie ma co się dziwić, przyszedł do mnie raptem pięć minut wcześniej. Pech Ramseya polegał na tym, że zostawił swoje buty przy wejściu i ponowne założenie ich zajęło mu za dużo czasu. Biedaczysko nie wiedział, że powinien wziąć je do ręki i wiać gdzie pieprz rośnie. Ale nie. Ja i Andrew siedzieliśmy na kanapie, a on wykonując ślimacze, cholernie niezgrabne ruchy, próbował uporać się ze sznurówkami.  
To były ułamki sekund. Prawie mu się udało. Trzymał już nawet rękę na klamce.  
-Co to... to... to... No co to jest? - wyjąkał Riley senior, a ja wymownie zakasłałam, by zyskać dodatkowy czas na znalezienie dobrej wymówki. - Znalazłem to w łazience na górze. Tej samej, z której korzysta tylko moja ukochana córeczka. 
Fuck. 
Ee tam, pieprzyć konwenanse. 
-Że niby to jego?! - wskazałam palcem Aarona. Pudełko prezerwatyw leżące na stoliku przed moim nosem aż raziło swą dosłownością. - Aaron, no co ty? Masz mi coś do powiedzenia? - udałam oburzoną. Kurczę, raz na jakiś czas robiłam coś takiego, co wyjątkowo mi się udawało. To nie jest przykład żadnej z takich sytuacji. - Coś ty sobie ubzdurał, baranie jeden?! Myślałeś, że wpadniesz tutaj i... Jak ty to sobie w ogóle wyobrażałeś, co? O, niedoczekanie. Wyjdź! Wyjdź nim Ted inaczej zacznie z tobą rozmawiać.  
Biedny Ramsey sterczał tam, sparaliżowany i skonfundowany, unosząc brwi ze zdziwienia, a ja śmiałam się jak nienormalna. Tam w środku, bo na zewnątrz starałam się utrzymać śmiertelną wręcz powagę. 
-To moje - powiedział w końcu Andrew, kręcąc głową z niedowierzaniem, zabrał niebieskie pudełeczko i poszedł do siebie, uprzednio demonstrując mi minę z cyklu "wisisz mi przysługę". 
No, dobra. Można i tak. 
-Aha - ojciec uśmiechnął się blado, dając mi ciche przyzwolenie na opuszczenie sali tortur i właśnie tak zakończyła się najbardziej krępująca narada we wszechświecie. Zajechało mi tu dyskryminacją, ale wolałam nie wracać do tego tematu.  
-Muszę porozmawiać z Aaronem, chyba rozumiesz - wydusiłam z siebie w końcu; jakoś podejrzanie trudno przychodziło mi po tym wszystkim sklejenie spójnego zdania. Jezu Chryste, takie rzeczy to tylko u Rileyów. Nie mogłam jednak wyjść bez słowa, bo nieustannie dogryzamy sobie z Tedem, a właściwie ja dokuczam jemu i osiągam satysfakcję, kiedy ten się denerwuje. - To nie mogło być moje. Próbuję złapać Ramseya na dziecko. 
Zaprezentowałam tacie sprint najwyższej klasy. Szkoda, że Adonis tego nie widział, bo wolał zaczekać na mnie na zewnątrz.  
-Boże, nie wiem co to miało być, ale przepraszam, chyba. - wyrecytowałam zziajana. Od ojca do Aarona, który próbował spieprzyć przed jego gniewem był bowiem niezły kawał drogi. -To dopiero było niezręczne. Jesteś zły? 
-Za tę groteskową sytuację? Nie. - odparł ironicznie, wciąż maszerując przed siebie. - Za to, że zrobiłaś ze mnie złego człowieka, czyhającego na odpowiedni moment, by cię zbałamucić? Też nie.  
-No więc...? 
-Nie sądzisz, że to potoczyło się trochę za szybko? Skoro już teraz przymusowo biorę udział w rodzinnych pogawędkach, to co będzie potem? Zaręczyny?  
-Nie sądzę - westchnęłam ciężko i wierzcie mi na słowo, że w mojej głowie brzmiało to dużo bardziej złośliwie. - Lepiej zabierz od Andrew dowód zbrodni, bo nie sądzę, żeby był ci potrzebny w najbliższym czasie. Jestem zawiedziona. Dla twojej informacji Jack też brał udział w analogicznym rytuale przejścia. Moja babcia opowiadała mu o tym, że stale okłamywała wiecznie napalonego dziadka, że ma okres. Opowiedziała mu ze szczegółami o nocy poślubnej. Wolałbyś usłyszeć historie o życiu seksualnym osiemdziesięciolatków?  
-Po pierwsze: za dużo informacji. Po drugie: Jack, Jack, Jack. Ciągle tylko Jack. Doczekam się dnia, w którym... Zresztą nieważne. Twój ojciec właśnie wyszedł ze szpitala. Powinnaś spędzić z nim trochę czasu.  
Czy to była nasza pierwsza kłótnia? Bo jeśli tak, to byłam nieco rozczarowana. Żadnego rzucania talerzami, żadnych noży, żadnych wyzwisk ani nawet bluźnierstw. Aaron Ramsey strzelał fochy jak baba. Zacisnęłam usta w wąską linię, powoli się wycofując; zaklęłam nawet kilkakrotnie pod nosem, a co tam.  
-Cześć - rzuciłam oschle i z wściekłością kopiąc wszystko na swojej drodze (głównie małe kamienie, słup okazał się twardszy niż to zapamiętałam z naszego ostatniego zderzenia) instynktownie skierowałam się do domu Alice. To nic, że Wilshere dopuścił się penetracji jej jamy gębowej. Claire musiała się napić. Cóż za niespodziewany obrót akcji. Zapraszam na kolejny odcinek z serii "Pijana Riley jest rozwiązłą emocjonalnie zdzirą, która nie ma pojęcia, kiedy powinna się zamknąć". 


*** 


Czy moja frustracja odeszła? Nie. Czy jakimś cudem zdołałam się zrelaksować? A skąd. Czy oczyściłam swój umysł? Bynajmniej.  
Leżałam na zimnej, pokrytej kafelkami podłodze w łazience najlepszej przyjaciółki i jak zwykle użalałam się nad sobą, tym razem jednak katowałam samą siebie i nikt nie musiał tego wysłuchiwać. 
-Mam tego dość. 
-Słucham? 
-Weź się w garść. Raz w życiu powiedziałaś coś mądrego, raz. Wiesz co to było? Stwierdzenie, że jesteś emocjonalnym hipochondrykiem. Przestań doszukiwać się problemów tam gdzie ich nie ma. Dobrałaś się do majtek Adonisa. Czy to nie było przypadkiem twoim celem na ten rok? Możesz przynajmniej poudawać, że cię to cieszy? Nie. Wiesz dlaczego? Bo za bardzo przyzwyczaiłaś się do bycia nieszczęśliwą, tymczasem jedyną osobą, która cię unieszczęśliwia jesteś ty sama. Przestań to sobie robić, kretynko! wow, jej głos działał na mnie jak sole trzeźwiące, kiedy prawiła mi te swoje kazania. Chyba zaczęły ją dręczyć wyrzuty sumienia, bo chwilę później podała mi zimny ręcznik i zmieniła ton głosu na dużo bardziej wyrozumiały. - Ktoś musiał ci to powiedzieć. Przepraszam, że padło na mnie. 
Zdezorientowana, oszołomiona, a już na pewno lekko otumaniona, przytuliłam się do toalety, a następnie obscenicznie zwymiotowałam. Kurczę, Alice ma czasem takie przebłyski bycia geniuszem. 
-Wstanę! Wstanę i zrobię coś z moim życiem - wymamrotałam, uderzając twarzą o brzeg wanny; spójrzmy prawdzie w oczy - i tak nikt nie wziąłby tego na poważnie. - Jak tylko otrzeźwieję, to zrobię coś z moim życiem. - dokończyłam trochę ciszej.  
-Zadzwonię po Wilshere'a - oświadczyła szatynka tonem nieznoszącym sprzeciwu. Ocipiała, czy co? 
-Nawet o tym nie myśl. Chyba, że tak bardzo zależy ci na tym, żeby go zobaczyć. Ale wiesz co? Mam to gdzieś.  
-Oczywiście! I wcale nie chowasz w sobie urazy, żeby w najmniej oczekiwanym momencie wypomnieć komuś krzywdę, którą wyrządził ci dziesięć lat wcześniej. Dobrze wiem do czego pijesz. I wiesz co ci powiem? Całkiem nieźle całuje ten twój Jack. 
-Wiem! - wypaliłam lekkomyślnie i praktycznie od razu zaczęłam tego żałować. Patrzcie no jaka ja się prawdomówna zrobiłam. - Możesz nie patrzeć na mnie w ten swój osądzająco-krytyczno-bezlitosny sposób? 
Widocznie nie mogła.  
-Myślałam, że mówimy sobie o wszystkim. 
-Chyba przestałyśmy, kiedy zaczęłaś się spotykać z moim bratem.  
-Chyba tak. 
A potem urwał mi się film i następną rzeczą jaką pamiętam był widok zmartwionej twarzy Aarona. Nie no, Jezu, znowu on. Kazałam jej po niego zadzwonić, serio?  
-Zabiorę cię do domu, zgoda? - Poczułam jak mnie przytula, a przynajmniej tak mi się wydawało, bo po chwili zawisłam bezwładnie w jego ramionach. To teraz będziemy się nosić na rękach? Może to i dobrze. W końcu przydały mu się do czegoś te jego bi, tri i nie-wiadomo-co-tam-jeszcze-cepsy. Kurczowo trzymałam się jego szyi. Wreszcie dotarło do mnie, że jakby nie było, pytał mnie o zdanie. Odsunęłam się więc, rzuciłam mu gniewne spojrzenie i z pełną powagą oświadczyłam: - Ale ja chcę frytki. 
Kolejna luka w pamięci. Musiało minąć dobrych kilkadziesiąt minut, bo następną rzeczą jaką pamiętam była wielka porcja frytek leżąca tuż pod moim nosem. 
-Czy ty do reszty zgłupiałeś?! Frytki, serio? Chcesz, żebym była gruba i odpychająca? Że niby jesteś gotowy na wspólną walkę z moimi rozstępami? Mówię "frytki", myślę "marchew".  
-Nie będziesz tego jadła? - prychnął, sięgając ręką po frytkę, ale mój iście bazyliszkowy wzrok po prostu nie mógł go nie zniechęcić. 
-Zwariowałeś?!  
-Za dużo pijesz. 
-To tylko jeden z wielu moich problemów. Na szczęście wystarczająco dosadnie dałeś mi do zrozumienia, że nie chcesz się angażować, więc one tak jakby ciebie nie dotyczą. 
-Nic takiego nie powiedziałem - wycedził przez zaciśnięte zęby, ale nadal utrzymywał pozory bycia zupełnie niewzruszonym. Wiem, że go irytowałam, bo robiłam to z premedytacją. Względnie często celowo zrażam do siebie ludzi. Tak jest dużo łatwiej. - Dlaczego zachowujesz się w ten sposób? 
I wtedy to się stało. Nie wiem, czy to przez buzujący w mym mózgu alkohol (pewnie tak; każdy ma to swoje typowe, pijackie zachowanie, a moim jak wiadomo jest obsceniczne uzewnętrznianie się), czy może bałam się, że jednak za moment przekroczę pewną granicę i Aaron straci nad sobą panowanie, w każdym razie zaczęłam gadać jak najęta.  
-Słuchaj, no bo ty... - tu wcale nie próbowałam zrobić efektownej przerwy, ale sposób w jaki Ramsey na mnie patrzył dosyć skutecznie mnie dekoncentrował. Kilka lat wcześniej zrobiłam listę cech, którymi powinien się charakteryzować mój przyszły mąż (teraz już na szczęście nawet się nie łudzę, że takowego znajdę) i co najciekawsze, Aaron Ramsey spełniał 9 z 10 podpunktów. Był szatynem, to raz. Jego tęczówki były tak czekoladowe jak tylko można to sobie wyobrazić (mówiłam już, że posiadał najsłodsze spojrzenie na świecie?), to dwa. Potrafił mnie rozbawić i może nie zawsze robił to celowo, a ja w głównej mierze wyśmiewałam jego gapowatość, ale mimo wszystko punkt trzeci również pasował jak ulał. Nigdy mnie nie krytykował i jakimś cudem znosił moje humorki - odhaczyć punkt czwarty i piąty. Przemilczał fakt, że moja rodzina jest dosyć specyficzna (jestem pod wrażeniem; swoją drogą już wtedy zauważałam, że jest dysfunkcyjna) - mamy numer sześć, wbrew pozorom był dosyć inteligentny, na tyle inteligentny, że mogłam przeprowadzić z nim rozmowę na poziomie (tak serio, serio inteligentny - kiedyś wygrał nawet olimpiadę chemiczną, nie rozumiem kiedy tak ewoluował i zrobił się z niego Aaron chcesz-mieć-w-sobie-coś-walijskiego Ramsey, ale z taką buźką prędzej czy później musiał zacząć udawać macho, by the way dziś wcisnęłabym ten wymóg nieco wyżej) - siedem, potrafił słuchać (punkt ósmy) i poświęcał mi na tyle swojego czasu i uwagi, że gdyby nie to, że pozostawiał mi idealną ilość swobody, pewnie dusiłabym się jego obecnością. Nie dostał pełnej dziesiątki tylko dlatego, że nie nazywał się Orlando Bloom. Och, boski Orlando, tylko ty mnie wtedy rozumiałeś. - Jesteś pełną dziesiątką, do cholery jasnej, a sobie co najwyżej mogę przyznać jakąś ocenę na minusie.  
-Ale przecież jesteś moją dziesiątką, nie pamiętasz? 
-Daj mi... Cholera jasna, nie stosuj na mnie tych swoich Adonisowych sztuczek. Chodzi o to, że naprawdę zminimalizowałam swoje oczekiwania. Doszło do tego, że mój ideał to ktoś zabawny i posiadający odpowiedni narząd płciowy, dobra? Moje standardy są bardzo, bardzo zaniżone, dostosowane zresztą do mojej niespełniającej żadnych standardów twarzy. Jak to niby miałoby funkcjonować? 
-Próbujesz mi powiedzieć, że szukasz kogoś ze zgoła innym narządem płciowym?  
Parsknęłam śmiechem, a on zmarszczył nos i zrobił tę swoją chochlikową minę, którą zwykł robić, kiedy nieco się ze mnie nabijał.  
-Widzisz? Spełniam oba jakże rygorystyczne wymogi. 
Zrezygnowana spuściłam wzrok, a kąciki moich ust po raz kolejny mimowolnie drgnęły.  
Gdyby tylko wiedział o misternym planie zdobycia go i o tym od czego to wszystko się zaczęło, zapewne zmieniłby o mnie zdanie. Ale może Alice miała rację. Może nikt inny nie sabotował mojego szczęścia w takim stopniu, w jakim robiłam to ja sama. Teoretycznie wystarczyło więc przestać się zamartwiać. W praktyce oznaczało to całkowite wyłączenie racjonalnego myślenia. 
-Niczego już dziś nie przełknę - ziewnęłam, pożerając ogromną porcję frytek, ale już tylko wzrokiem, gdyż w tej samej chwili alkohol robił coś bardzo złego z moim żołądkiem. 
-Cóż, jestem zawiedziony. 
Ten ton głosu, ten uśmieszek... 
Drogi Boże, co to za insynuacje? 
Zaśmiałam się na tyle głośno i histerycznie, że nabawiłam się przy tym porządnego bólu brzucha.  
-Dostrzegłeś tę żarówkę nad moją głową? 
-Wpadłaś na kolejny genialny pomysł? 
-Nie. Pytam czy nad moją głową znajduje się żarówka - teatralnie przewróciłam oczami, mrucząc coś pod nosem. - Absynt! Ty, ja i absynt! Oto mój pomysł na ten wieczór. 
-Claire, widziałem jak upijasz się trzema piwami, a teraz wyskakujesz z absyntem?  
-Albo mogę też grzecznie pójść spać, wtulona w twoje męskie, atletyczne ramię, chłonąc zapach twych słodkich perfum, łagodnie łaskoczących moje nozdrza i kiziając cię przy tym po pleckach? - dodałam natychmiast, słysząc niepokój w jego głosie. Może mówić co chce, mój plan był genialny. Niepotrzebnie tak drastycznie pozbawiał mnie złudzeń, bo i tak zasnęłam na jego rękach, kiedy próbował przetransportować mnie do samochodu. Spałam jak dziecko, ale obudziłam się już jako dorosła po metaforycznym upadku moralnym, obolała i z dwukrotnie większą głową, przez którą ktoś próbował się przebić przy pomocy młota pneumatycznego.  



________________________________ 



Patrz, Karolla, nie ma ducha! :')) 

Nie wiem, czasami zastanawiam się, czy to wszystko ma w ogóle sens, potem mam jakiś przebłysk ambicji i głos w mojej głowie krzyczy: "wypada doprowadzać rzeczy do końca", a potem znowu górę bierze nade mną lenistwo i tak w kółko. Jestem w emocjonalnej rozsypce, odbija się to zresztą na naszej Claire 

Dobra, Aaron miał być taką słodką ofiarą losu, ale chyba przesadziłam, bo momentami wychodzi na skończonego debila. No nic, jak się powiedziało "a", to trzeba powiedzieć "b". 

DO KATORGI I KAROLLI -> AARON TO NIE PRZYGŁUP. Aaron pasuje do Claire. 
Cholera jasna, Karolla, czaisz, że najpierw napisałam "Rachel" zamiast "Claire"? 

Łączna liczba wyświetleń