sobota, 29 grudnia 2012

Rozdział 5. Brutalnie


                - Żartujesz? Uwielbiam łyżwy! – pisnęłam niewiarygodnie irytującym tonem, starając się, by wszechobecną w moim głosie ironię dla odmiany zastąpiła nutka fałszywego podekscytowania.


5 minut później


            - Nienawidzę łyżew! – przyznałam w końcu, kiedy po raz setny upadłam na kolana. Moja irytacja ma swoje granice. Nieświadoma faktu, że Aaron właśnie pochylał się nade mną, żeby zeskrobać mnie z lodowiska, dosyć gwałtownie podniosłam się z gruntu, do którego powoli zaczynałam przymarzać. Na tyle gwałtownie, że moja twarz zderzyła się z jego twarzą z niewysłowioną siłą. I BUM! Tym razem wylądowałam na plecach. Odruchowo złapałam się za nos, który w tym zderzeniu ucierpiał najbardziej i z przerażeniem odkryłam, że krwawię. 
            - Nic ci nie jest? – zapytał szatyn, szczerze zaniepokojony i wyciągnął w moim kierunku rękę, by pomóc mi wstać.
            - Zostaw mnie tutaj, żebym mogła wykrwawić się na śmierć – wydukałam, czując, jak łzy mimowolnie napływają mi do oczu. Mocno oberwałam. Złapał mnie za policzki i delikatnie odchylił moją głowę do tyłu. – Jak możesz być aż tak idealny? Przecież to nienaturalne – palnęłam, kiedy ten tak troskliwie odgarnął pasmo moich niesfornych włosów do tyłu. Majaczyłam. Można mi to wybaczyć. Ostatecznie nieśmiało podałam mu kończynę górną (korzystając ze sposobności, że akurat była jeszcze cała), a on jakimś cudem pomógł mi stanąć na nogi.
            Nie musiałam go długo przekonywać, żeby zabrał mnie do domu (naturalnie mojego, nie ma tak dobrze). Po drodze jakieś milion razy przepraszał mnie za to co się stało. Powtarzanie wyuczonej formułki: „naprawdę nic mi nie jest” nie było w stanie sprawić, by choć na chwilę zapomniał o wyrzutach sumienia. Przecież mój pusty łeb też brał w tym udział, nie rozumiem dlaczego wziął całą winę na siebie. Kiedy zatrzymał się pod domostwem pana Wilsona, a jak pewnie pamiętacie zawsze odprowadzał mnie dokładnie do tego miejsca, bo jakoś nigdy nie wpadłam na to, by wyprowadzić go z błędu, wydałam z siebie ten budzący grozę okrzyk:
            - Mieszkam tam! – wskazałam palcem odpowiedni budynek znajdujący się kilkadziesiąt metrów dalej. Spuścił wzrok.
            Oczywiście, że za bardzo się uniosłam. Milczenie było sto razy gorsze od tych ckliwych tekstów, którymi próbował wyrazić swoją skruchę. Teraz to ja biłam się z myślami. Straszna ze mnie zołza. A on tak bardzo się starał!
            Tym razem zatrzymał się dopiero pod właściwymi drzwiami.
            - Możesz już sobie iść – rzuciłam tym wrednym tonem, którego tak bardzo u siebie nie lubiłam, jednocześnie wchodząc do środka. Po chwili zastanowienia dodałam już dużo łagodniej: - Albo możesz przynieść mi trochę lodu.
            Jakbym jeszcze nie miała dosyć wody w tym akurat stanie skupienia!
            Usiadłam na kanapie, czując ogromną ulgę. Przywarłam do tego niewiarygodnie miękkiego oparcia i ani śmiałam się stamtąd ruszyć. Zamknęłam oczy, by ulżyć swojemu cierpieniu. Po chwili poczułam, jak Aaron przykłada mi ten zimny okład i mimo wszelkich starań, włożonych w to, żeby udawać, że wcale nie jest tak źle, jak mogłoby to wyglądać, syknęłam z bólu.
            - Dziękuję – jęknęłam cicho.
            Naprawdę czułam się dziwacznie. Ledwo kontaktowałam. Najchętniej w dalszym ciągu napawałabym się ciszą, jednak nie było mi to dane.
            - O, Claire! Masz okres? – spytał Andrew, parskając śmiechem, po czym zniknął na dłuższą chwilę. Niestety wrócił. Z paczką tamponów w dłoni. Dosłownie rzucił nimi we mnie i zaśmiał się szyderczo. Czy do niego jeszcze nie dotarło, że cierpiałam w dosłownym tego słowa znaczeniu?
            Nie minęło nawet trzydzieści sekund, kiedy usłyszałam głos taty, dobiegający z kuchni:
            - Claire! Możesz mi pomóc?
            - Nie, Ted. Jestem tak jakby zajęta! – odparłam nieco opryskliwie, napotykając przy tym na karcący wzrok Ramseya. Tak, zwracam się do ojca po imieniu. Tak, wiem, że znowu nie potrafiłam pohamować swojej złośliwej natury.
            Głowa rodziny dosłownie wychyliła się zza kuchennych drzwi, mrucząc coś jakby ciche „dobry wieczór”.
            - Nie mówiłaś, że przyprowadzisz swojego absztyfikanta.
            - Ted! – warknęłam zdrowo sfrustrowana. – Zatkaj uszy, Aaron.
            I co z tego, że się zaśmiał, skoro i tak usłyszał już za dużo? Moja rodzina zawsze była taka wspierająca i wyrozumiała! Rileyowie ewidentnie mają kompromitację we krwi.
           


Godzinę później


            Czy ja w ogóle posiadam jeszcze rozum? Ja rozumiem, że w tej rodzinie bardzo łatwo go zatracić, no ale litości.
            Ktoś zapukał do drzwi mojej sypialni, więc bez wahania krzyknęłam krótkie: „proszę”, bo myślałam, że to Ted albo Andrew, w najgorszym wypadku Alice (najgorszym pod tym względem, że na tę chwilę wolałabym, żeby możliwie jak najmniej osób oglądało mnie w tym stanie).
            Wilshere nie potrafił pohamować śmiechu. Ile czasu może trwać histeryczny napad spazmatycznego chichotu? W moim mniemaniu trwało to całą wieczność. Zdążyłam już nawet wyciągnąć ten pieprzony tampon z nosa.
            Zapamiętaj: nigdy, ale to przenigdy nie stosuj się do porad starszego brata, bo ten albo rzeczywiście chce ci pomóc, albo (i to już dużo bardziej prawdopodobne) cieszy go twoja bezradność i chce się zabawić twoim kosztem.
             - Nienawidzę cię - owszem, tylko tyle miałam mu do powiedzenia. Obróciłam się do niego tyłem, podkulając kolana pod samą brodę i jakby nigdy nic zaczęłam malować paznokcie na wściekle czerwony kolor. Postanowiłam udawać obrażoną na śmierć.
            - Claire… - szepnął tym swoim niesamowicie męskim głosem. Ktoś tu miał chyba nadwyżkę hormonów, bo czy to normalne, żeby brzmieć w ten sposób już w tak młodym wieku? Dlaczego w ogóle analizuję to za każdym razem gdy tylko otworzy usta? I wreszcie: dlaczego zasypuję sama siebie pytaniami, na które nie potrafię odpowiedzieć? Nieważne. Teraz Wilshere powtarzał moje imię nieskończoną ilość razy, szturchając mnie przy tym łokciem, a wszystko po to, żebym zwróciła na niego uwagę. Co za prymityw. – Claire, gniewasz się na mnie? – zapytał w końcu tak rozczulającym tonem, że parsknęłam śmiechem. Tylko na to czekał. – Ktoś tu był na randce i nie zamierza się tym chwalić.
            - To nie była randka, tylko spektakularna katastrofa. Mój specyficzny opatrunek jak widać nie dał ci do myślenia, więc pozwól, że cię oświecę – mój nos krwawi, a raczej krwawił, bo etap, w którym strużki krwi spływały po mojej brodzie mamy już widocznie za sobą.
            - Uderzył cię?
            - Boże, nie!
            - No tak. Mówimy o Aaronie. Powinienem był cię uprzedzić.
            - O czym ty mówisz? – skrzyżowałam ręce na piersi i rzuciłam mu jedno z tych oskarżycielskich spojrzeń. Myślałam, że jak zwykle zgrabnie przejdzie do swojej ulubionej czynności, jaką od zawsze było nabijanie się ze mnie, ale nie tym razem. Jack Wilshere był bardziej poważny niż kiedykolwiek, a to do niego ani trochę niepodobne.
            - Bo widzisz, każda „nieskazitelna istota”, jak ty to ładnie określiłaś, nadając Ramseyowi ten przydomek, musi posiadać jakiś defekt – zaczął spokojnie, nadmiernie przy tym gestykulując i przybierając minę domorosłego psychologa. Uniosłam brew ze zdziwienia, niecierpliwie wyczekując puenty. – W jego przypadku jest to pech. Zwyczajnie prześladuje go pech.
            - To tak jak mnie. Ale mi to nowość.
            - Nie, ty jesteś raczej niezdarna. Jego natomiast szczęście omija szerokim łukiem.
            - Hej, dzięki! – walnęłam go poduszką, bo akurat była pod ręką, ale nie wiem jak by się to skończyło, gdyby gdzieś w pobliżu leżała jakaś cegła, ewentualnie patelnia. – A jaki jest twój defekt, geniuszu?
            - Nie mam takowego – wzruszył ramionami, a kiedy po chwili głębokiej refleksji na jego twarzy zagościł arogancki uśmiech, błyskawicznie dodał: - Ale dobrze wiedzieć, że uważasz mnie za nieskazitelną istotę.
            - Przystopuj, Apollo – poklepałam go krzepiąco po ramieniu i obdarzyłam najbardziej ironicznym uśmiechem, na jaki było mnie stać. Skubaniec zawsze łapie mnie za słówka. Muszę bardziej uważać na to, co mówię. – A tak właściwie, to po co przyszedłeś?
            - Co prawda nie zasłużyłaś sobie na to, ale ponieważ wyjeżdżasz na święta… - szatyn pokręcił głową z niedowierzaniem, po czym po chwili wahania podał mi małe zawiniątko. – Nie wspominając już o tym, że dałem ci już twój wymarzony prezent. Jakbyś zdążyła już zapomnieć, to dzięki mnie twój ósmy cud świata klepnął cię w tyłek.
            - Jesteś najlepszym świętym Mikołajem jakiego znam – przyznałam, choć nadal na samą myśl o tej akcji z choinkowym przebraniem robi mi się niedobrze.
            - Otwórz go dopiero jak sobie pójdę, żebym nie musiał oglądać twojej rozczarowanej miny, jeśli ci się nie spodoba. Byłoby niezręcznie.
            Jak w ogóle mógł pomyśleć, że nie spodoba mi się płyta Beatlesów? Nie, on musiał wiedzieć, że Revolver to absolutny must-have każdego zadeklarowanego fana i perfidnie, bez żadnych skrupułów droczył się ze mną. Bałam się, że po pozbyciu się starannie posklejanego papieru ozdobnego, moim oczom ukaże się coś w rodzaju Kamasutry i karteczki z napisem: „to takie trochę bardziej dla Aarona”, ale widocznie to tylko moja wyobraźnia wkroczyła na wyższy poziom perwersyjnej kreatywności.
            Niestety musiałam zabrać się za pakowanie swoich rzeczy. Święta we trójkę to po prostu nie jest dobry pomysł. Przeżyłam to na własnej skórze. Spędzenie ich u ciotki Emmy było nie tyle najlepszą, co jedyną dostępną opcją. I tak skończyłam w różowym pokoju jej córki, co wieczór wydzwaniając do Alice i bezwstydnie szlochając nad własnym losem.
            Tuż przed wyjazdem podrzuciłam Wilshere’owi egzemplarz jednej z moich ulubionych książek. Wiedziałam, że Zabić drozda od razu wyląduje w kącie, spędzi tam najbliższą dekadę, stopniowo odchodząc w zapomnienie i w najgorszym wypadku posłuży mu jako podkładka pod obłocone korki a jednak nie mogłam powstrzymać się przed tym, by wręczyć mu coś nad wyraz osobistego.


__________________________________________________


Dobra, mam nadzieję,  że nie przynudzam, bo ze wszystkich możliwych reakcji, jakie mogłabym w Was wzbudzić, nuda byłaby tą najgorszą, przynajmniej dla mnie. Tak więc mam nadzieję, że rozdział nie wyrządził większej krzywdy w Waszej psychice.



Szczęśliwego!

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Rozdział 4. Totalnie zielona


                Wpadłam w furię. Być może zareagowałam zbyt pochopnie i zupełnie niepotrzebnie tak się tym przejęłam,  no ale Wilshere musiał zrozumieć, że tak to my się nie będziemy bawić. Znał mnie na tyle dobrze, że zapewne domyślał się konsekwencji swego niecnego czynu. Zbliżałam się do niego pewnym krokiem, zaciskając dłonie w pięści. Czy ja naprawdę wyglądam tak groźnie, że wolał ukryć się przede mną w męskiej szatni zamiast ze mną  porozmawiać? Przecież niczego tak nie pragnęłam jak tylko zwykłej konwersacji. Obiecałam sobie w końcu, że nie zastosuję wobec niego przemocy fizycznej. Nad psychiczną jeszcze się nie zastanawiałam.
            Tak czy inaczej był bardzo naiwny, bo ja, Claire Riley nigdy tak łatwo sobie nie odpuszczam. Pociągnęłam za klamkę i z impetem wparowałam do tej męskiej krainy, potem, sportem i męskimi perfumami płynącej tudzież cuchnącej.
            - Jack! – zaczęłam na tyle donośnym głosem, że kilkanaście par oczu spoczęło na mojej skromnej osobie. Szatyn nadal jednak stał obrócony do mnie tyłem. – Możemy pogadać?
            I wtedy to się stało. Dotarło do mnie, że to najpiękniejszy dzień mojego życia; no, może jeden z najpiękniejszych. Ramsey przebierający się po zajęciach wychowania fizycznego. Czy ja właśnie widziałam jego bokserki? No to jedna z najważniejszych zagadek wszechświata właśnie została rozwiązana. Były czarne. O, matko. Jego włosy nadal były wilgotne, bo dopiero co wyszedł spod prysznica. Odruchowo przygryzłam dolną wargę, nawijając pukiel włosów na palec wskazujący. Czyżby każdy mógł się zorientować, że moje myśli były w tym momencie do granic możliwości zbereźne?
            Czy on naprawdę musi wyglądać jakby urwał się magazynu o modzie męskiej? Przecież nawet modele potrzebują photoshopa, żeby tak wyglądać! A jemu… A jemu nie potrzeba ani photoshopa, ani nawet sprytnego wizażysty. Życie jest takie niesprawiedliwe!
            I nawet jeśli wmawiam sobie, że nie będę jedną z wielu wzdychających do niego dziewcząt i od czasu nieszczęsnego wypadku z palcem (wtedy osiągnęłam totalne apogeum zafascynowania Ramseyem) zdążyłam się już na tyle ustabilizować emocjonalnie, by stawiać jawny upór jego urokowi, to wiem, że oszukuję samą siebie, bo wystarczy jeden jego uśmiech (choć nawet to nie jest warunkiem koniecznym do osiągnięcia absolutnego eyegazmu), a syndrom cheerleaderki powraca. No wiecie, on-gwiazda sportu, ja- niedoszła cheerleaderka, robiąca z siebie skończoną idiotkę, byle tylko zwrócić na siebie jego uwagę. To takie w moim stylu. Przynajmniej sam fragment dotyczący dążenia do autodestrukcji poprzez publiczną kompromitację, bo sposoby, jakich często nieświadomie używam, by właściciel najsłodszego spojrzenia na świecie poświęcił mojej osobie choćby ułamek sekundy, są już bardzo nie-Clairowe. Bo ta dziewoja wybuchająca sztucznym, spazmatycznym śmiechem i żałośnie imitująca kokieteryjne gesty (zresztą całkowicie wyświechtane) po prostu nie może być mną.
            Jakby to ładnie ująć słowami – jestem podatna walorom wizualnym tego człowieka. Nic poza tym. Tymczasem przyjaciele regularnie wmawiają mi, że się w nim podkochuję. Litości. Orlando Bloom też uchodzi za przystojnego, ale nie łudzę się, że coś między nami będzie. Z Aaronem jest podobnie.
            - Ślinka ci cieknie – zauważył Jacky. Przegapiłam moment, w którym przestałam być dla niego niewidzialna?
            Ach tak, prawie zapomniałam. Zabić Wilshere’a!
            Dlaczego? Cóż, wypadałoby zacząć od początku.
            Oto kolejna historia z cyklu: Jak stopniowo kiełkowała moja irytacja.


***

            To był dziwny miesiąc. Kiedy taka ofiara losu jak ja używa określenia „dziwny”, to już wiadomo, że nie wróży to niczego dobrego. Cóż, w moim przypadku słowo „normalny” już dawno straciło znaczenie. Jak coś co dotyczy mnie może być w ogóle normalne?
            Pan Matthews wymyślił sobie, że wyreżyseruje mały spektakl z okazji zbliżających się świąt Bożego Narodzenia. Jako że mnie nienawidzi, obsadził mnie w roli choinki. Jedyne co miałam robić, to stać na scenie w zielonych rajstopach i przyciasnym, cholernie kłującym kostiumie i uważać, by nie potłukły mi się bombki. Nie wiem w ogóle dlaczego zgodziłam się, by przystroiła mnie Alice, która umieściła je w strategicznych miejscach.
Nie zgadniecie, kto grał jednego z pomocników świętego Mikołaja.
            Rozdarta między próbami do owego widowiska, nauką (nie wierzę, że w ogóle znalazła się ona na tej liście) i użalaniem się nad sobą, praktycznie ignorowałam żmudne próby Jacka, starającego się zeswatać mnie z Aaronem. Może gdybym poświęcała mu w tym okresie więcej czasu, nie stałby się aż tak kreatywny, a uwierzcie, że z każdym dniem doskonalił się w dziedzinie inwencji twórczej. I tu powoli zbliżamy się do utworzenia listy stu powodów, dla których powinnam zabić Wilshere’a. Takowa naprawdę istnieje i prowadzi żywot typowego pustelnika, zamknięta szczelnie w jednej z szuflad mojego biurka.
            Po kolejnej nieudanej próbie sfrustrowany nauczyciel dał nam dziesięć minut przerwy. Nie żeby przyczepił się do głównych bohaterów przedstawienia, czy coś. To ja byłam za sztywna. Ja. Stojące w tle Bogu ducha winne drzewko. Gdyby każdy ruch sprawiał mu ból, bo w każdą możliwą część ciała wbijałyby mu się wypustki, imitujące igły, to myślę, że również nie zachowywałby się zbyt swobodnie. Stałam za sceną, naburmuszona i sfrustrowana, kiedy poczułam, że czyjaś ręka ląduje gdzieś pomiędzy moimi plecami, a udami. Obróciłam się powoli, żeby nie uszkodzić własnych gałązek i właśnie miałam wymierzyć policzek ewentualnemu napastnikowi, kiedy dostrzegłam jego twarz i nagle zdenerwowanie zaczęło powoli ustępować, a jego miejsce prawie natychmiast zajęło coś na kształt zdziwienia i dezorientacji. Totalnej, stuprocentowej dezorientacji.
Dlaczego stwierdzenie, że elf właśnie dopuścił się molestowania seksualnego na choince brzmi mniej abstrakcyjnie od tego, że ręka Ramseya wylądowała na moim tyłku?
Pieprzone zielone rajstopy!
Miałam nadzieję, że kontakt na linii jego ręka – ta część mnie, gdzie bombki nie sięgają nastąpi w zgoła innych okolicznościach, ale jak mówią, bierz co dają. Bierz co dają.
- Możesz się uśmiechnąć? – spytał speszony. Ma chłopak tupet. Widocznie moja uniesiona brew i mina wyrażająca szczere oburzenie były na tyle wymowne, że zrobił się nieco bardziej wylewny. – Założyłem się z Jackiem. Stwierdził, że mnie pobijesz. Ja powiedziałem, że dasz mi swój numer.
Serio, Aaron, serio? Już nie wiem, na którego z nich powinnam być bardziej wściekła, więc całą gorycz przelałam naturalnie na Wilshere’a. To jego pomysł, co do tego byłam pewna.
Miałabym uderzyć Ramseya? A co jeśli przez przypadek uszkodziłabym tę nieskazitelną twarz? Nie chciałam mieć go na sumieniu. Poza tym zrobienie na złość pewnej osobie (czyż to nie oczywiste?) znajdowało się w tym momencie wyżej na liście moich priorytetów.
- Och, dawaj ten telefon – powiedziałam po krótkiej chwili namysłu. Chyba trochę przesadziłam z tym trybem rozkazującym. Moje subtelne złośliwości są jednak niczym w porównaniu z tym, co wykombinowała ta dwójka. Zrobiłam sobie zdęcie w tym durnym kostiumie, zapisałam swój numer i oddałam mu komórkę.
- Dziękuję – uśmiechnął się cwaniakowato, chowając ręce do kieszeni. Gdybym nie była taka wredna i mściwa, to mimo wszystko nie uniknąłby bliższego spotkania z moją pięścią. Kogo ja chcę oszukiwać? Nawet jako zboczeniec, używający niewyobrażalnie tanich zagrywek, pozostaje w tym wszystkim taki słodki, że nawet moja agresywna natura zawsze odbywa w jego obecności drzemkę.
- Uroczy z ciebie dendrofil*.  
Czy ja naprawdę powiedziałam to na głos?
Swoją drogą ciekawe o co się założyli.
Mniejsza z tym. Tutaj wracamy do chwili, w której niczego tak bardzo nie pragnęłam, jak tylko pobicia Jacka. Zrobiłabym to dużo wcześniej, ale suwak od choinki (jakkolwiek idiotycznie to nie zabrzmi) się zaciął i bite dwie godziny spędziłam na próbie zrzucenia z siebie tego okropnego stroju.


***

            - Przesadziłeś, Wilshere – wycedziłam i powoli zaczęłam się wycofywać. Doszłam do wniosku, że odegram się na nim w inny sposób, niekoniecznie urządzając mu scenki, które mogłyby zresztą zostać źle odczytane przez jego kumpli.


***

            Z roli nawet nie drugoplanowej, czy trzecioplanowej (na Boga, ja byłam tylko częścią dekoracji) stałam się gwiazdą przedstawienia, kiedy Aaron układając pode mną prezenty, upuścił jeden z nich na moją stopę, a ja zaczęłam dziwnie podskakiwać i wykrzykiwać dosyć niecenzuralne słowa. I tak moje słownictwo nie było aż tak nieprzyzwoite, ale pan Matthews stwierdził, że jak na kogoś, na kogo spadło pudełko z narzędziami (dlaczego ktoś w ogóle włożył tam prawdziwe narzędzia?) wykazałam się nadmierną ekspresją. Drzewa nie powinny okazywać żadnych emocji.
            Jeszcze tego samego dnia odwiedził mnie Wilshere z gałązką jemioły. Jakbym jeszcze nie miała dosyć krzywych akcji.
            - Rozejm?
            Święta - czas przebaczania, powtarzałam w myślach niczym mantrę. W sumie nie byłam na niego tak bardzo zła. Przynajmniej na tę krótką chwilę, kiedy moje myśli krążyły jeszcze wokół kompromitacji jakiej dopuściłam się przed całą szkołą.
            Jack uniósł zielsko nieco wyżej i uśmiechnął się wymownie, więc pocałowałam go w policzek. Nieźle sobie wymyślił całą tę scenkę pojednania.
            - Wiedziałeś, że zrobię wszystko, byleby zrobić ci na złość, prawda? – sprzedałam mu porządnego kuksańca w bok i dopiero wtedy wpuściłam go do środka. – Aaron do mnie zadzwonił. Zaprosił mnie na łyżwy. Jesteś zadowolony? Jeśli wyjdę z tego żywo, to obiecuję ci, że zemszczę się w najbardziej perfidny z możliwych sposobów. Ja i łyżwy! Nawet na prostej drodze mam problemy z utrzymaniem równowagi. Głównie emocjonalnej, ale zawsze. No i mam mały kłopot z koordynacją ruchową. Mam serdecznie dosyć robienia z siebie pośmiewiska, więc byłabym wdzięczna, gdybyś nie dostarczał mi ku temu okazji.
            - Przepraszam.
            - Zadzwonił do mnie! – nie wytrzymałam. Wiem, miałam zgrywać obrażoną i takie tam. Nie  żebym wcześniej nie była szczera, ale litości, Aaron Ramsey chciał się ze mną spotkać. Po odtańczeniu spontanicznego tańca radości, w końcu pohamowałam swoje emocje i spojrzałam na przyjaciela. Miał jedną z tych min, która mówiła: a nie mówiłem? – To twoja wina! Połamię się na tym cholernym lodowisku! – dodałam szybko, by nie myślał, że tak szybko odkupi wszystkie swoje winy.
            O, nie ma tak łatwo. Za bardzo lubię się nad nim pastwić.

____________________________________________


Wikipedia mówi: Dendrofilia – parafilia mająca polegać na osiąganiu spełnienia seksualnego poprzez bliski kontakt fizyczny z drzewem oraz jego poszczególnymi partiami.


Wesołych, chciałoby się rzec Arsenalowych świąt! 

sobota, 15 grudnia 2012

Rozdział 3. W zimną, zimną noc


                Andrew przyjechał do domu na weekend. Chciałam nocować u Alice, ale tak się jakoś złożyło, że ostatecznie to ona wparowała do mojego domu z piżamą i zapasem słodyczy dla całej armii, a ja nie miałam serca, by wyprowadzać ją z błędu tudzież odprawić ją z kwitkiem po tym jak zaczęła wymachiwać mi przed nosem tabliczką czekolady. Wiecie, mamy swój grafik. Raz ja śpię u niej, raz ona u mnie. Dlaczego ona zawsze wprasza się do mnie kiedy raz na ruski rok wraca mój brat marnotrawny?
            Ja rozumiem, że jest przystojny. Musiała zostać zachowana równowaga we wszechświecie i takie tam. Cała uroda po rodzicach przeszła chyba na niego, dlatego ja urodziłam się taka wybrakowana. Wysoki, brązowooki brunet. Przerabiałam to tyle razy. Miałam nadzieję, że przynajmniej Alice uniknie losu nieszczęśliwie podkochującej się w Riley’u.
            Tymczasem zanim zdążyłam zareagować, oglądali już sobie „Prison Break’a” w jego sypialni, a ja zostałam sama jak ten palec. Ona w tej swojej piżamce w krowy na pastwisku, trzepocząca rzęsami, on wybiegający spod prysznica tylko po to, by obejrzeć kolejny odcinek ulubionego serialu… Boże, dlaczego? Owszem, towarzyszyłam im przez jakiś czas, ale litości, nawet ja nie mogłam znieść tak dalece rozwiniętej ignorancji. Zachowywali się tak, jakby mnie tam nie było.
            - To on nie siedzi w więzieniu? – zapytałam w końcu i każde z nich rzuciło mi tak karcące spojrzenie, że wolałam ulotnić się stamtąd póki jeszcze nie wpadli na pomysł, przez który sami mogliby trafić za kratki.
            Ugryzłam się w język, żeby nie rzucić iście kąśliwej uwagi.
            Koło dwudziestej drugiej wpadł do mnie Jack, bo myślał, że załapie się na babski wieczór. Rzucanie poduchami i takie tam. Dlaczego faceci zawsze myślą, że to właśnie na tym polega? Oj, musiał się grubo rozczarować, kiedy zastał mnie samotnie krzątającą się w kuchni.
            - Zaniesiesz im herbatę – zakomenderowałam, podając mu dwie filiżanki parującego napoju.
            - Dlaczego ty tego nie zrobisz? – uniósł jedną brew do góry, mierząc mnie lekko zdezorientowanym wzrokiem. Gdyby nie baby, to faceci niczego, ale to niczego by się nie domyślili. Nigdy.
            - Jeżeli robią tam coś niemoralnego, to ja po prostu nie chcę o tym wiedzieć – przewróciłam teatralnie oczami, karcąc się w myślach za to, że coś takiego w ogóle przyszło mi do głowy.
            Westchnął ciężko, ale zrobił to o co go prosiłam i przepadł jak kamień w wodę. Wrócił po jakiejś godzinie, rozemocjonowany „niewiarygodnie dobrym epizodem”. Pokój mojego brata to jaskinia zła.
            - Co oni tam robią? – spytałam poirytowana do granic możliwości.
            - A jak myślisz? Oglądają serial. Jesteś przewrażliwiona, Claire – troskliwie przyłożył rękę do mojego czoła, żeby sprawdzić, czy aby przypadkiem nie mam podwyższonej temperatury.
            - Widziałeś jej piżamkę? W takim stroju przed nim paradować! – odburknęłam oburzona, krzyżując ręce na wysokości piersi.
            - O ile się nie mylę, to na jej koszulce widnieje wizerunek krowy. Świni zresztą chyba też – uśmiechnął się na samo wspomnienie owego stroju. – Dlaczego tak bardzo się tym przejęłaś? Zajmij się lepiej czymś pożytecznym. Podrywaniem Aarona na przykład.
            No to się tym zajęłam. Tak jakby. Cóż, moje metody pozostawiają wiele do życzenia.
            - Wychodzimy – oświadczył tonem nieznoszącym sprzeciwu, złapał mnie za rękę i zaprowadził do mojej sypialni. Fajnie by było, gdyby zrobił to w innym celu. Otworzył szafę i po spenetrowaniu tuzina wieszaków, wyjął z niej czarny skrawek materiału. Sukienkę. Z dezaprobatą pokręciłam głową, ale po dalszych, bezowocnych zresztą pertraktacjach, doszłam do wniosku, że kiecka do kolan to jednak lepszy pomysł niż te ultrakrótkie szorty, które wynalazł później gdzieś na dnie całej sterty ubrań. Szybko jednak odezwała się we mnie natura buntownika i ostro sprzeciwiłam się mu, kiedy kazał założyć mi szpilki.
            - Nie jesteś gejem. Nie możesz mi doradzać w takiej sprawie! – syknęłam, zabrałam ze sobą sukienkę i te cholerne buty na niewiarygodnie wysokim obcasie (ależ ze mnie rebeliant) i zniknęłam w łazience.


Godzinę później

            Jack zaczął podrywać dziewczynę siedzącą samotnie w kącie pokoju. Desperat.
            Była dosyć ładna. Wydawało mi się, że nie w jego typie, ale widocznie kolejne drinki sprawiały, że był coraz mniej wymagający. Swoją drogą nie powinien pić tak szybko i zachłannie. Ja go do domu prowadzić nie będę!
            Utkwiłam obojętny wzrok w kieliszku wypełnionym alkoholem, by po chwili znowu przenieść go na ów blondynkę z doczepianymi rzęsami. Aaron od jakichś piętnastu minut bezustannie próbował podtrzymać rozmowę, ale nie potrafiłam się na tyle skoncentrować, by odpowiedzieć mu coś poza cichym „acha”, ewentualnie „no tak”.
            Wilshere nieźle to sobie wymyślił. Inicjował nasze spotkania tak często jak tylko się dało. Że też Ramsey się w tym wszystkim jeszcze nie połapał. Przecież Jacky dosłownie wpychał mnie w jego ramiona. Ilekroć umawiali się na „męskie spotkanie”, dziwnym trafem ja pojawiałam się w umówionym miejscu i o umówionej porze. Czysty przypadek, prawda?
Znowu trafiliśmy do jego domu i znowu zebrało się więcej osób, niż mogłabym przewidzieć. Cholerny Aaron Ramsey przyciągał kłopoty jak magnes. Bo po kiego grzyba sprowadzać tu tyle tlenionych pseudomodelek?
            - Słyszałaś o tej aferze z siarkowodorem w naszej szkole? – zagaił  szatyn, a ja o mały włos nie zadławiłam się wypitą ciurkiem porcją whisky.
            - To moja sprawka. Moja i Alice – wydukałam, czując, że moje policzki nabierają coraz intensywniejszego zabarwienia, dążąc do upodobnienia się do koloru dojrzałych pomidorów. Pomyliłyśmy zlewki, wymieszałyśmy ze sobą nie to co trzeba i doprowadziłyśmy do tego, że całe laboratorium chemiczne wypełniła nieprzyjemna woń przypominająca zapach zgniłych jaj. – Do zapamiętania: nie biegaj po sali z próbówką, bo nigdy nie wiesz, jaki związek możesz trzymać w dłoni.
            - Czy to nie grozi przypadkiem poważnym zatruciem?
            - W ciągu kilku minut może nastąpić śmierć przez uduszenie. Chyba dlatego pan Martin tak bardzo się zdenerwował, że rozdzielił nasz mały team.
            Zaśmiał się w ten swój słodki do granic możliwości sposób, a ja znowu złapałam się na tym, że podobnie jak ponad rok temu, totalnie poddaję się jego urokowi, czytaj walorom wizualnym.
            Swoją drogą to mógłby być niezły patent, ten siarkowodór. Chyba tylko w ten sposób mogłabym zaprzeć mu dech w piersiach. Mimo wszystko jednak wolałabym rozmawiać o chemii między nami, czy coś w tym stylu.
            Spoglądałam na tę dziewoję podrywającą mojego przyjaciela i fantazjowałam o pobiciu jej krzesłem, w najgorszym wypadku kuflem. Już ja znajdę mu kogoś porządnego! Każda, tylko nie ona.
            Mój rozmówca, o którym już prawie zapomniałam zbliżył się do mnie do tego stopnia, że owionął mnie intensywny zapach jego perfum (o Boże, jak on cudownie pachniał) i szepnął konspiracyjnie:
            - Za moment zabijesz ją wzrokiem. Doliczając do tego nauczyciela chemii, będą już dwie ofiary w tym tygodniu.
            - Gardzę wszystkim, co ona sobą reprezentuje – syknęłam pod nosem, zła na samą siebie, że dopuściłam do tego, by moje emocje po raz kolejny stały się widoczne nawet dla postronnego obserwatora. – I jest taka płaska! – dodałam po chwili, jednocześnie zerkając na własny dekolt. Boże, czy ja to naprawdę powiedziałam na głos?
            - Tak, to rzeczywiście straszne – odparł ironicznie, przeczesując nieskazitelnie ułożone włosy palcami, a jego wzrok powędrował tam, gdzie mój kilkanaście sekund wcześniej. Cóż, udam, że tego nie widziałam.
            Zapowiadała się długa noc.    
                       


Jeszcze trochę później

            - Chyba wolałby, żeby jego matka nie widziała go w takim stanie – powiedziałam w końcu, a on nie przestając się uśmiechać, przyśpiewywał coś cicho pod nosem. Taki tam pijacki bełkot. – Niech stracę. Śpi u mnie – warknęłam zniesmaczona, kiedy Aaron nie wykazał żadnej, ale to żadnej reakcji na wieść o smutnym losie swojego kumpla.
            - Odprowadzę cię – odparł i prawie natychmiast się poprawił: - Was. Odprowadzę was. – złapał Jacka pod ramię. Ja szłam sobie obok i ładnie wyglądałam, od czasu do czasu łapiąc go za koszulkę, gdy ten za bardzo się zataczał. A może to ja się zataczałam przez te szpilki? Trudno określić. W każdym razie mogłam zwalić wszystko na naszego pijaczynę. Ramsey zatrzymał się pod domem pana Wilsona, och zgrozo. Powtórka z rozrywki. Właśnie miałam mu wytłumaczyć, że po raz drugi pomylił budynki, ale ten wypalił krótkie: „cześć” i sobie poszedł.
            Spojrzałam na przyjaciela z politowaniem. Objęłam go w pasie i kroczek po kroczku przebyliśmy najdłuższe pięćdziesiąt metrów w moim życiu. Po drodze złamałam nawet obcas.
            Trochę mi się poobijał w międzyczasie, zwłaszcza kiedy nie potrafiłam go przecisnąć przez drzwi, ale mam nadzieję, że zapomni o małym zderzeniu jego czoła z ich framugą. Co prawda wtedy jeszcze kontaktował, ale nie był w najlepszej formie psychicznej. Nie mówiąc już o trudnościach z poruszaniem się. Zwyczajnie pchnęłam go na kanapę. Tam już jego bezwładne ciało jakoś samo się dostosowało do jej kształtu. Głową zwisał jakieś pięć centymetrów nad drewnianą podłogą, ale widocznie było mu wygodnie, bo nie narzekał, a ja nie byłam na tyle trzeźwa, by przewidzieć, że następnego dnia może się skarżyć na niewysłowiony ból karku.
            - Claire… - zaczął tym swoim niskim, zachrypniętym głosem, jakby oczekując potwierdzenia, że nadal jestem w pobliżu.
            - Tak? – szepnęłam, włączając telewizor. Być może za bardzo się nad nim litowałam, ale pozwoliłam mu na to, żeby położył głowę na moich udach. Nazwijcie to przypływem empatii. Może po prostu wyglądał zbyt uroczo i żałośnie z tym swoim głupkowatym uśmieszkiem błąkającym się w kącikach jego pełnych ust.
            - Jesteś dla mnie za dobra.
            - Wiem – przyznałam mu rację, układając się wygodniej na sofie. Jeden, drugi, trzeci odcinek „Scrubs” i moje powieki stały się naprawdę ciężkie. Zasnęłam w półleżącej, trudnej do opisania pozycji. W szpilkach. Powinnam chyba powiedzieć, że w jednej szpilce, bo drugi but nie miał już nawet wyznaczników bycia szpilką. 


________________________________________


Rozdział dedykuję Karolli i Marcie, która to jest pierwowzorem Alice. 
Marta i jej piżama <3 

poniedziałek, 10 grudnia 2012

Rozdział 2. Niereformowalna ja


                Znacie to uczucie, kiedy jedyną refleksją, która się wam nasuwa jest: „niech ten dzień się wreszcie skończy”? Cóż, w moim przypadku dochodzę do takich wniosków średnio dwadzieścia sześć, w porywach nawet trzydzieści jeden razy w miesiącu.
            Tym razem jednak przeszłam samą siebie. Aaron urządził małą imprezę po wygranym 2:0 meczu szkolnej drużyny. Jeżeli chcesz tu coś znaczyć, to musisz przynajmniej od czasu do czasu brać udział w takich wydarzeniach. Bóg mi świadkiem, że za wszelką cenę chciałam tego uniknąć, ale Jack stwierdził, że obrazi się na śmierć, jeśli nie będę świętować razem z nim tego zwycięstwa.
            Udawanie niewidzialnej szło mi całkiem nieźle. Później, kiedy ucięłam sobie krótką pogawędkę z Jackiem było już trochę gorzej. Właściwie to chyba od tego momentu wszystko zaczęło się pieprzyć. Chwaliłam właśnie jego niesamowitą asystę na boisku, kiedy jakiś idiota, trzymający spory kawałek pizzy uwieńczonej niewiarygodną ilością ketchupu, dopuścił do tego, by ta obrzydliwa, cuchnąca pomidorami substancja wylądowała na mojej koszulce.
            - Ja. Łazienka. Teraz. Szybko – wyjąkałam, a Wilshere poinstruował mnie jak dojść do owego pomieszczenia sąsiadującego z sypialnią Ramsey’a. Wizja ujrzenia owego wnętrza sprawiła, że na moment zapomniałam o frustracji, która to ogarnęła mnie przez nieszczęsny wypadek.
            Pokój był prawie tak perfekcyjny jak fryzura jego właściciela. Wcześniej przeczuwałam, że będzie w nim panował pedantyczny porządek, ale to przerosło moje najśmielsze oczekiwania. No, może trochę przesadzam, bo w porównaniu z moim pokojem, każdy inny jest oazą czystości. Białe ściany, szara wykładzina. Po środku stało duże łóżko z czarno-szarą pościelą, a nad nim *fanfary* półka, na której to leżał pokrowiec z gitarą. Takie tam plus miliard do atrakcyjności. Po lewej stronie od łóżka znajdowało się biurko, a nad nim dwa okna z zasuniętymi do połowy, przerażająco śnieżnobiałymi roletami. W rogu stał regał z ogromną ilością pierdółek, pamiątek i zdjęć. Dopiero po chwili dostrzegłam dyskretne przejście do łazienki ulokowane gdzieś pomiędzy biurkiem a szafą. Wparowałam tam z impetem i odkręciłam kran, rozpaczliwie próbując pozbyć się tej olbrzymiej, czerwonej plamy. Po chwili t-shirt był już tak wilgotny, że praktycznie ściekała ze mnie woda, więc postanowiłam go zdjąć. Położyłam go na zlewie. W międzyczasie spenetrowałam wszystkie szafki i szafeczki w poszukiwaniu suszarki do włosów. Nie wiem jak to zrobiłam; w każdym razie to bardzo w moim stylu i w ogóle; szturchnęłam buteleczkę z wodą po goleniu, której zawartość natychmiast rozlała się po moich spodniach, okalając mnie tym charakterystycznym, męskim zapachem. Plama nie chciała zejść, suszyłam więc na zmianę koszulkę, to znowu spodnie, ale nie przynosiło to żadnych rezultatów. Zadzwoniłam do Jacka marudząc niezmiernie, że potrzebuję pomocy. Posprzątałam nieco cały ten sajgon i spokojnie czekałam na jego interwencję. Po chwili usłyszałam jak drzwi do sypialni się otwierają, więc jakby nigdy nic, bezmyślnie wybiegłam z tej łazienki w samym staniku, zasłaniając się skrawkiem pozwijanego, wilgotnego, pobrudzonego materiału, zwanego dalej moją bluzką i stanęłam jak wryta, kiedy zamiast przyjaciela ujrzałam przed sobą scenkę gry wstępnej, zainscenizowaną przez Aarona-też-nie-mam-na-sobie-koszulki i jakąś blond lafiryndę na jego łóżku. Z wrażenia upuściłam nawet bluzkę, a co tam!
            Dziewczyna zrobiła mu akcję z cyklu „co to za zdzira ukrywa się w twojej łazience?” i wyszła, trzaskając za sobą drzwiami. Właśnie wtedy dołączył do nas Jack. Ja bez koszulki, Ramsey bez koszulki, ja pachnąca jak całe stado mężczyzn… Nie, to nie mogło dobrze wyglądać.
            - To ja nie przeszkadzam – wydukał szatyn i obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni.
Zrobiłam minę w stylu „przepraszam, ja tu się tylko rozbierałam” i nieśmiało poprosiłam o zapasową część garderoby. Aaron otworzył więc szafę i rzucił we mnie pierwszym lepszym t-shirtem. Naturalnie nie złapałam go od razu. Ramsey nic nie mówił, ale wydaje mi się, że odrobinę się zdenerwował. Tak, na pewno tylko odrobinę.
- Przepraszam. Tak bardzo cię przepraszam – wydusiłam z siebie w końcu. Co prawda uśmiechnął się blado, ale wyraz jego twarzy mówił sam za siebie. Totalnie zrujnowałam jego dzień.
Całe wieki zajęło mi przekonywanie Wilshere’a, że to była jedna z tych sytuacji, zatytułowanych „to nie to co myślisz”. Żartom i docinkom nie było końca.
To nie jest tak, że nasza przyjaźń opiera się tylko i wyłącznie na założeniu, że Jack ma syndrom zbawcy i całe życie próbuje uchronić mnie przed zrobieniem jakiegoś głupstwa. Jeśli rzeczywiście by tak było, to oznaczałoby to, że nie spisuje się on najlepiej, więc prawdopodobnie miałabym prawo do tego, by się na niego złościć.
Jestem prawie pewna, że nie wspomniałam jeszcze o kilku cholernie istotnych szczegółach.
                Mieszkam z moim ojcem, bo mama zmarła na raka, kiedy miałam jakieś dziesięć lat. Nigdy nikomu o tym nie mówiłam, ale wolę myśleć, że po prostu wyjechała i kiedy pewnego dnia tak po prostu wróci, ja powitam ją z szeroko rozpostartymi ramionami i będę udawać, że tak naprawdę nigdy mnie nie opuściła.
            Nie jest tak źle jak mogłoby się wydawać. Mój starszy brat, Andrew, stał się na tyle nadopiekuńczy, że nie pozwoliłby na to, bym czuła się gorzej tylko dlatego, że nasza mała rodzinka jest tak daleka od tradycyjnych wzorców. Teraz kiedy studiuje i tylko sporadycznie zagląda w rodzinne strony, nieco się od siebie oddaliliśmy, ale nadal pozostajemy w dość bliskich relacjach. Wiecie jak to jest. Nie pozwoliłby na to, by ktoś skrzywdził jego młodszą siostrzyczkę, nawet jeśli ta wielka krzywda miałaby polegać na odebraniu jej zabawki.
            Wychowując się w takim domu nauczyłam się dwóch rzeczy. Po pierwsze zawsze kiedy chodzisz po mieszkaniu w bardzo kusej piżamie, bo łudzisz się, że zostałaś całkiem sama, możesz być prawie pewna, że natkniesz się na kumpli twojego brata. Podobnie zresztą wygląda kwestia śpiewania na głos niekoniecznie dobrych piosenek. Po drugie – nigdy, ale to nigdy nie zostawiaj włączonego laptopa, by nie woził brata twego na pokuszenie, bo zapewne dogrzebie się on do takich brudów, że będzie mógł cię nimi szantażować do końca życia, osiągając przy tym coraz bardziej wymyślne korzyści.
            Może nie jestem najszczęśliwszą osobą pod słońcem, ale nie mogę narzekać. Ba, ja wręcz odcinam się od pewnych rzeczy i dzięki temu jest mi o niebo łatwiej. Czasami po prostu za dużo rozmyślam i wtedy cała fala wspomnień zalewa mój umysł. Do tego wszystkiego dochodzą jeszcze niekończące się koszmary. To już ta mniej przyjemna część. Każdy taki nawrót obrazów z przeszłości jest bardzo intensywny; intensywny do tego stopnia, że niemal nie potrafię normalnie funkcjonować. Oczywiście nie obnoszę się ze swoim smutkiem, więc jakby nigdy nic chodzę wtedy z podniesionym czołem i sztucznym uśmiechem przyklejonym na twarz. Wolę nie okazywać własnych słabości.
            - Nie chcę o tym rozmawiać – powtórzyłam po raz setny, ale wiedziałam, że Jack nie odpuści. Czasami bywa taki upierdliwy!
            - Wszystko idzie po naszej myśli. Nie cieszysz się?
            - Och, tak. To, że Aaron spytał co u mnie słychać po tym jak odwaliłam całą tę akcję z praniem koszulki w jego łazience podnosi poziom mojej ekscytacji na nieznane mi dotąd wyżyny.
            - Uwielbiam twój sarkazm.
            - Wilshere, odpuść sobie póki jeszcze nie zabrnąłeś z tym swoim diabolicznym planem za daleko. Naprawdę nie jestem w nastroju...
            - Szkoda, że chcesz się wycofać akurat teraz – zrobił minę skarconego szczeniaka i spojrzał na mnie wyczekująco; chyba miał nadzieję, że powiem coś w stylu: „och, Jack, nie trzymaj mnie dłużej w niepewności”. – Hej, hej, hej… - urwał szczerze zaniepokojony. – Dlaczego płaczesz?
            Dotknęłam wierzchem dłoni własnego policzka. Nawet nie zauważyłam kiedy moje oczy doszczętnie zaszkliły się łzami, a ich strużki zaczęły okalać moją twarz. To by było na tyle z nieokazywania własnych słabości.
            - Znowu powrócił ten okropny sen. Okazało się, że tak naprawdę nigdy nie umarła. – przełknęłam głośno ślinę i usiadłam na brzegu łóżka. – Wyobraźnia po raz kolejny zafundowała mi potwornie okrutny żart.
            Usiadł koło  mnie i pozwolił, bym oparła głowę na jego ramieniu. Objął mnie delikatnie, jakby bał się mojej reakcji na ten gest, a kiedy nie zareagowałam tak jak zwykle, czyli nie ujawniłam swojej pasywno-agresywnej natury, jeszcze mocniej przycisnął mnie do siebie.
 - Nienawidzę mojego życia.
- Powtarzasz się, Claire.
- Wiem. Ale teraz mogę umrzeć w spokoju, bo widziałam Aarona bez koszulki – zaśmiałam się, tym cudownym akcentem eksponując własną niestabilność emocjonalną.
- Jesteś niemożliwa.
Och tak, słyszałam to już wielokrotnie. Niemożliwa, cyniczna, czasami cholernie irytująca, może arogancka i bezczelna, choć to raczej rzadko… Wszystko to zamykało się w słowie: „beznadziejna”.
- Muszę się napić.
- Jeśli chcesz, to zrobię ci herbatę – odparł ironicznie. – To nienajlepszy pomysł w twoim stanie.
- W jakim stanie? – warknęłam naburmuszona, przybierając ton rozpieszczonego bachora. Następną rzeczą jaką pamiętam (poza drogą do baru, naturalnie) jest to, że dołączyło do nas kilku znajomych w tym niestety mój osobisty bóg seksu, a ja zaczęłam szastać intymnymi szczegółami z mojego życia na prawo i lewo. Może nie były to jakieś głęboko skrywane tajemnice, ale jednak wolałabym, żeby moje pijackie zachowanie nie opierało się na uzewnętrznianiu się. Dlaczego nie mogę po prostu być wtedy ociupinkę mniej nieśmiała? Za ewentualny wzrost poziomu kokieterii też bym się nie obraziła. Ale nie! Ja musiałam powiedzieć Ramseyowi, że w zeszłym tygodniu spadłam ze schodów na szkolnym korytarzu i od tamtego incydentu mam regularne skurcze w okolicy lędźwiowej kręgosłupa (JACK, do cholery jasnej; dlaczego się nade mną nie zlitowałeś i nie ukróciłeś cierpienia kumpli?), jakby jeszcze nie zdążył zauważyć, że mam problemy z koordynacją ruchową. Plotłam trzy po trzy. Sto procent głupot. Żadnych głębszych refleksji poza tą jedną, że ma idealną fryzurę. Chyba nawet z rozpędu spytałam jakiego lakieru do włosów używa. Wbrew pozorom nie byłam aż tak pijana. Ja po prostu jestem dziwna. I mam skłonność do autodestrukcji. Wspomniałam już o tym, że uwielbiam pistacje i ubrania w paski? Bo mam coś jakby deja vu, to tak, jakbym już komuś o tym mówiła. No tak, biedny Aaron.
Nie mam pojęcia o której godzinie opuściliśmy pub, ale było już wtedy cholernie ciemno i do kroćset razy bardziej zimno. Wilshere złapał za komórkę, odłączył od nas na moment i wrócił po chwili z (w jego mniemaniu) dobrą nowiną.
- Muszę coś załatwić, Claire. Mam nadzieję, że jakoś trafisz do domu.
Och, Jack. Musisz się jeszcze tak wiele nauczyć. Za grosz subtelności. Wiedziałam co kombinuje i nie podobało mi się to.
- Odprowadzę ją – oświadczył pan piękny. Uwielbiam kiedy w mojej obecności mówi się o mnie w trzeciej osobie.
Mój najukochańszy na świecie przyjaciel uśmiechnął się zawadiacko i po chwili zniknął gdzieś za zakrętem, a ja obróciłam się na pięcie i zaklęłam cicho pod nosem.
To będzie wyjątkowo długi spacer, pomyślałam i uwaga – tu bez niespodzianek – to był wyjątkowo długi spacer, choć zazwyczaj pokonywałam ten dystans w jakieś dziesięć minut w drodze do szkoły. Nie żebym tam wtedy wstępowała, czy coś. Po prostu mijałam to miejsce każdego dnia.
Szliśmy ramię w ramię, kompletnie się nie odzywając, aż wreszcie doszczętnie zdewastował ciszę swoim niskim głosem.
- Ty i Jack to coś poważnego? – przystanął i spojrzał na mnie ukradkiem, uważnie śledząc, jak rumieńce na moich policzkach stopniowo przechodzą całą paletę barw, począwszy od delikatnego różu, a skończywszy na iście szkarłatnym odcieniu.
- Nie. Boże, nie! Nie. O, nie. W życiu. Matko jedyna! Jak w ogóle…? – marudziłam tak przez dobrą chwilę, kręcąc głową z niedowierzaniem, chrząkając i od czasu do czasu dodając nowe: „O BOŻE, JAK MOGŁEŚ TAK POMYŚLEĆ”. Kiedy wreszcie się uspokoiłam, postanowiłam podsumować moje skromne przemyślenia jednym krótkim zdaniem: - No więc moja odpowiedź na twoje pytanie brzmi: nie.
- A myślałem, że… Nieważne.
Dlaczego w ogóle się nad tym zastanawiał?
Daruję sobie opowieści o tym co działo się później. Miliardy książek i filmów rozpływają się nad sceną pożegnania pod domem głównej bohaterki. Powiedzenie sobie „cześć” nie było w naszym wypadku jakieś wyjątkowe, spektakularne, ani tym bardziej romantyczne. Zwłaszcza, że ulotnił się już pod domem sąsiadów, bo nie do końca się zrozumieliśmy, kiedy wskazywałam mu odpowiedni budynek. Obawiam się, że te przerażające krasnale ogrodowe w ogrodzie pana Wilsona mogły go odstraszyć na dobre, nawet jeśli do tej pory nie zdążył się jeszcze do mnie zrazić. 

niedziela, 2 grudnia 2012

Rozdział 1. Resocjalizacja


            Oto jestem, czekając przed gabinetem dyrektora szkoły na sąd ostateczny nad moją osobą. Życzliwy nauczyciel języka angielskiego stwierdził, że zachowałam się dosyć wulgarnie, pokazując środkowy palec Alice, mojej najlepszej przyjaciółce. Naturalnie próbowałam się wymigać od odpowiedzialności, tłumacząc, że wyjaśniałam jej jak doszło do nieszczęsnego wypadku z szafką i jak wybiłam tę część ciała, ale moje starania poszły na marne. Fakt, gest ten wykonałam w dość obsceniczny sposób, bo Barnes najpierw bezczelnie pchnęła mnie w kierunku Aarona, a potem przez pół dnia nabijała się ze mnie, jaką to jestem platonicznie-zakochaną-i-do-granic-możliwości-nieśmiałą frajerką. Nie wiem czym zasłużyłam sobie na takie traktowanie, ani dlaczego bezustannie wmawiała mi miłość do chłopaka, który był przecież obiektem westchnień połowy osób, które znałam.
            Dziwne. Znowu się na niego natknęłam. Ten cały Jack o bardzo nieładnie wyglądającym kolanie, właśnie usiadł koło mnie. No, może nie do końca, bo dzieliło nas jedno puste miejsce, na którym położyłam torbę i kilka książek. Nie dość, że wypadłam przy nim na skończoną sierotę, to jeszcze mógł mnie wziąć za jakiegoś wielkiego chuligana i buntownika. W sumie takie spotkanie pod drzwiami, na których widniała tabliczka z groźnie brzmiącym nazwiskiem pana Rendella dawało mi jakieś + trzydzieści tysięcy do szpanu, nie umiałam się jednak z tego za specjalnie cieszyć, zważywszy na fakt, że za moment miałam po raz pierwszy w życiu pójść na dywanik i byłam tym szczerze zaniepokojona.
            - Co cię tu sprowadza? Czyżbyś dokonała czegoś… gorszącego? – zagadał niby od niechcenia, ale wiedziałam, że zwyczajnie się ze mnie nabijał.
            - Problemy z komunikacją niewerbalną. Sam rozumiesz – spojrzałam sugestywnie na bandaż okalający mój paluszek, a później na niego i znowu na opatrunek. – A ty co tu… - nie dokończyłam, bo podeszła do niego sekretarka i wręczyła mu cały stos papierów, powtarzając coś o jakimś stypendium. Świetnie. Oto w jednym pomieszczeniu znaleźli się: największy kujon we wszechświecie i bandyta z wyjątkowo długim stażem. Musiałam zrobić na nim piorunujące wrażenie.
            - Mam nadzieję, że tym razem się na nie załapię – powiedział bardziej sam do siebie, ale moja wścibsko-dokuczliwa natura nie pozwalała mi zachować przyzwoitego milczenia, więc zagaiłam:
            - Przysiądź do książek, a na pewno ci się uda.
            - To stypendium sportowe.
            - Och – tak, tylko na taką odpowiedź było mnie w tym momencie stać. Głupia ja i moje jeszcze głupsze uprzedzenia! Mole książkowe tak nie wyglądają, na Boga. Czasami nie mogę się sobie nadziwić. Trudno bowiem odgadnąć, czym kierowałam się, wysnuwając takie, a nie inne wnioski.
            - Claire Riley – kobieta tym razem zwróciła się do mnie, ale tylko po to, by wskazać mi drzwi, za którymi czekała metaforyczna szubienica, ewentualnie krzesło elektryczne. Szlag, wolałabym, żeby w inny sposób poznał moje personalia. No nie wiem… w trakcie rozmowy ze mną?
            - To chyba ja – palnęłam tonem znawcy, chociaż poza naszą dwójką nie było tam żywej duszy, więc i tak siłą rzeczy musiał wiedzieć, że chodziło o mnie. W myślach moja ręka z ogromną siłą uderzała w czoło. Niewiarygodne jak straszną idiotką się staję akurat wtedy, kiedy za żadne skarby świata nie chciałabym na takową wyjść. A żebym ja chociaż czasem potrafiła zachować pozory normalności, ale nie, bo po co mi tak bezużyteczna umiejętność? Dosyć niepewnie na niego zerknęłam. Uśmiechał się. To chyba na taki widok liczyłam i chyba tylko on był na tyle krzepiący, że jakimś cudem zmusiłam się do pociągnięcia za klamkę i wejścia do miejsca, w którym miały ważyć się moje losy.
            Ucięłam sobie przemiłą pogawędkę z dyrektorem. Na szczęście obrócił wszystko w żart i zgodnie uznaliśmy, że pan Matthews zareagował zbyt pochopnie i zupełnie niepotrzebnie rozdmuchał całą sprawę. Żyłam już faktem, że niedługo nie będę już musiała w ten sposób eksponować środkowy palec.
            Po wyjściu stamtąd miałam szczerą nadzieję, że właściciel jednego z najbardziej seksownych głosów w historii nadal będzie tam czekał, Bóg wie na co (w domyśle: na mnie), albo przynajmniej postanowił na miejscu wypełnić te wszystkie druczki. A potem otworzyłam drzwi i poczułam się dziwnie rozczarowana, na pewno bardziej niż powinnam. Spotkałam go dopiero kilka dni później. Przechodziłam koło boiska, na którym jakaś grupka grała w piłkę nożną. Może nie dałabym sobie ręki uciąć, ale jestem prawie pewna, że Aaron też tam był, więc za specjalnie się im nie przyglądałam. I na tym polegał mój problem. Powinnam była się przyglądać, bo przez to, że słuchałam akurat muzyki i miałam nałożone słuchawki, ledwo usłyszałam krzyk Jacka.
            - Claire, uważaj!
            Zapamiętał moje imię.
            Cudem uniknęłam bliskiego spotkania piłki z moją głową tudzież twarzą. Uniosłam jedną brew. Stanęli w dziwnym półokręgu, spoglądając na mnie wyczekująco.
            - O, nie! – warknęłam, kręcąc przecząco głową. Wymagali ode mnie zbyt dużego poświęcenia. Rozejrzałam się uważnie. No tak, nie było tam zbyt wiele osób, które mogłyby im pomóc, choć szczerze mówiąc nieco się zirytowałam, bo w czasie, kiedy czekali na to, aż wreszcie zachowam się przyzwoicie, mogliby już co najmniej ze sto razy pokonać dzielący nas dystans i wrócić do gry. – Nie – powtórzyłam bardziej stanowczo, ale nim się zorientowałam (no dobra, coś tam kontaktowałam, ale mój mózg, przyzwyczajony do bezustannej kompromitacji, błagał mnie, bym tego nie robiła) zaklęłam cicho pod nosem, zamachnęłam się i wkładając w to niewiarygodne pokłady siły i energii, kopnęłam tę pieprzoną futbolówkę prosto w łeb Ramseya. Nie moja wina, że akurat wiązał buta, oddalony od reszty graczy o ładnych kilka metrów. Jack uniósł oba kciuki ku górze, wyrażając podziw dla mojego bądź co bądź nieumyślnego zachowania. Parsknął śmiechem, spoglądając na kolegę, który próbował ratować resztki dumy i pozostałości po nienagannie ułożonej fryzurze. Nie wiem czy bardziej śmiał się z mojego żałosnego podania, czy z kumpla, w każdym razie zapobiegawczo pokazałam mu mój wybity palec, po raz drugi w trakcie trwania naszej ultrakrótkiej znajomości. Pech chciał, że akurat mijał mnie pan Matthews. Ten sam, przez którego wylądowałam na dywaniku. Mruknął coś pod nosem i kręcąc głową z niedowierzaniem, zmierzył mnie tym swoim osądzającym spojrzeniem. Jestem prawie pewna, że mnie nienawidzi.  



*ROK PÓŹNIEJ*

            - Hej, seksowna bestio – wypalił Jack, a ja w odpowiedzi parsknęłam gromkim, ironicznym śmiechem. Uwielbiałam się z nim przekomarzać, ale nazwanie mnie „seksowną bestią” to już praktycznie jawna kpina. A żebym ja chociaż przyzwoitą bestią była!
            - Cześć, Wilshere – odparłam i jakby od niechcenia uderzyłam go w brzuch, by ukarać go za ten prześmiewczy ton. To jego powinno zaboleć, ale przysięgam, że równie dobrze mogłabym walnąć w coś wykonanego ze stali, bo stan jego umięśnienia był co najmniej imponujący. Wiedział, że właśnie snułam refleksje na ten temat. Musiał o tym wiedzieć, bo uśmiechnął się w ten sugestywny sposób – dumny jak paw, ale zachowujący pozory fałszywej skromności.
            - Gdybyś wiedziała, co dla ciebie zrobiłem, to byłabyś dla mnie znacznie milsza.
            - Coś ty znowu wykombinował? – jęknęłam niemalże rozpaczliwie, po czym wróciłam do mozolnego sączenia soku jabłkowego przez rurkę.
            - Mogłem przez przypadek porozmawiać z Aaronem i szepnąć mu słówko na twój temat.
            Tu zakrztusiłam się sokiem.
            - Zabiję cię! Zabiję! – zerwałam się na równe nogi i zaczęłam okładać jego klatkę piersiową pięściami. Zgadnijcie, kto bardziej na tym ucierpiał.
            - Uspokój się. Nie powiedziałem mu nic takiego.
            - Dobij mnie. Po prostu powtórz wszystko jak na spowiedzi.
            - Obiecaj, że nie wpadniesz w szał – odrzekł, chwytając mnie za nadgarstki i przytrzymywał je tak dopóki zrezygnowana nie spuściłam wzroku i przestałam „rzucać się jak ryba wyciągnięta z wody”, jak on to później ładnie określił. – Spytałem czy nie orientuje się kim jesteś aktualnie zainteresowana. Ot, zwykła rozmowa kumpli w szatni.
            - I czemu to miało służyć? – westchnęłam ciężko. Nie mogłam zrobić nic, co w jakikolwiek sposób zapobiegłoby tej spektakularnej katastrofie, która wisiała w powietrzu.
            - Punkt pierwszy: wzbudzić w nim zazdrość. Teraz myśli, że totalnie na ciebie lecę.
            Nawet nie miał pojęcia jak bardzo zabolały mnie te słowa. Naturalnie próbowałam obrócić to w żart, ale mimo wszystko czułam się cholernie niezręcznie.
            - Tak, to już zwyczajna abstrakcja – zaśmiałam się sztucznie, być może nawet zbyt sztucznie, ale przy odrobinie szczęścia nawet nie zwrócił na to uwagi. Cóż za pieprzony sofizmat.
            - Wiesz co miałem na myśli – dodał po chwili, jakby zrozumiał, że jego ironiczna wypowiedź, gdyby tak opatentowano tę metodę, mogłaby służyć jako motywator do popełnienia samobójstwa. - A wracając do mojego planu, to wszyscy chcemy tego co nieosiągalne, więc…
            - Więc łudzisz się, że ktoś taki jak Aaron w ogóle spojrzy na kogoś takiego jak ja tylko dlatego, że ktoś taki jak ty udaje, że podoba mu się ktoś taki jak ja? – uniosłam brew ze zdziwienia i spojrzałam na niego podejrzliwie. Chyba nawet on mnie nie zrozumiał. Ja też ledwo nadążałam za moim tokiem myślenia. – Na swoje usprawiedliwienie powiem, że w mojej głowie brzmiało to znacznie lepiej.
            Świetnie. Teraz Jack będzie mi pomagał w „zdobyciu” Aarona. Naiwniak. Prędzej przejdę operację zmiany płci, niż uwiodę Ramseya.
            Sama nie wiem jak to się stało, że staliśmy się przyjaciółmi. Okazało się, że mamy wspólnych znajomych. Spotkaliśmy się raz, drugi, trzeci… Jakoś tak wyszło. Wydedukował, że mój nieudolny popis umiejętności piłkarskich to tak naprawdę dopracowany plan zwrócenia na siebie uwagi Ramseya i uparł się, że jeszcze przed końcem roku nas ze sobą zeswata. Jak to dobrze, że go mam!
Wszyscy wmawiają mi słabość do Aarona. Może w końcu im uwierzę. 

Łączna liczba wyświetleń