sobota, 21 września 2013

Rozdział 21. Aaron.doc

Grypa. Każdy z nas raz na jakiś czas zapada na tę straszliwą chorobę. Faceci mają to do siebie, że ich objawy są milion razy bardziej odczuwalne i jak sami twierdzą, nawet typowy ból gardła może w ich przypadku zakończyć się śmiercią; tak to już sobie natura rozplanowała. Serio, zakasłają dwa razy i już każą sobie kupić czarny garnitur, w którym chcą zostać pochowani. Pieprzeni histerycy.  
Wilshere nie różnił się od stereotypowego, pociągającego nosem mężczyzny. Rozpaczał, grymasił, marudził i wydawał rozkazy. Byłam dla niego za dobra. Ugotowałam nawet rosół, możecie to sobie wyobrazić? No, dobra, to nie takie trudne, kiedy kupuje się prawie gotową zupę w proszku, ale ponieważ lubię wyzwania, dla niepoznaki dodałam do niej trochę marchwi; ta jednak była tak cholernie twarda, że ostatecznie jako osoba o znikomej cierpliwości, musiałam z niej zrezygnować. Nie dość, że poparzyłam sobie palce, wyciągając miseczkę z mikrofalówki, to jeszcze po podsunięciu jej hrabiemu pod sam nos, okazało się, że nie był on w stanie jeść samodzielnie. Oczywiście przy okazji poprosił jeszcze o dodatkowe poduszki, nie wiem, może kark i kręgosłup też mu zainfekowało. Z tego co mówił wielce prawdopodobne, że przemieniał się w zombie. 
-A ty nie masz innych ciuchów?  
Boże, dopomóż. 
-O co ci znowu chodzi?  
-Pochylasz się nade mną w bluzce z takim dekoltem i jeszcze udajesz niewiniątko! 
Spojrzałam w dół. Faktycznie, bluzka nieco się osunęła, ale nie popadajmy w paranoję. W skali zdzirowatości przyznałabym sobie co najwyżej siedem punktów. 
-Może mam jeszcze przychodzić do ciebie w płaszczu? - Z chwilą, w której zadałam to pytanie, zdałam sobie sprawę z jego drugiego dna. Ach, te wspomnienia. O, nie. W płaszczu to tylko do Aarona.  
Próbowałam nakarmić naszego drogiego hipochondryka, chociaż żeby to zrobić musiałam nagiąć kilka zasad, którymi do tej pory kierowałam się w życiu (zasada numer pięć: nie ulegaj idiocie).  
-Jest za gorąca! - Odskoczył ode mnie jak oparzony. Może dlatego, że istotnie poparzył sobie język, podniebienie czy co tam jeszcze.  
-To po to, żeby ogrzać twoje zimne jak lód serce.  
-Ale ty już je ogrzałaś, skarbie. 
Maksymalnie poirytowana, błyskawicznie podciągnęłam bluzkę. 
-Widzę, że już ci lepiej. 
-Muszę ci coś powiedzieć.  
Na dźwięk tych słów wstrzymałam oddech jak zwykłam to robić, gdy przesadnie się denerwowałam. Spuściłam wzrok i spokojnie czekałam na ten publiczny (tak jakby; nie oceniajcie mnie, ja po prostu chciałam dodać tej historii odrobinę dramaturgii) lincz.  



*** 


W ubiegłym tygodniu nastąpił przełom. Leżąc w ramionach Aarona, ze zmierzwionymi włosami i źrenicami wielkości pięciozłotówek, wyjątkowo nie przeszkadzało mi to, że nie mogłam zasnąć, bo tym razem nie było to spowodowane stresem, a podwyższonym poziomem dopaminy w moim organizmie. Z ręką na sercu mogę przyznać, że byłam naprawdę, naprawdę szczęśliwa. Aż chce się nadużywać słowa "naprawdę". Chyba jednak mam pewne obawy przed mówieniem o własnym szczęściu. Zupełnie jakbym bała się zapesz. Ale wtedy znowu spoglądam na Aarona i on jest taki piękny i nieskazitelny, nawet kiedy na jego twarzy widnieje kilkudniowy zarost (a może zwłaszcza wtedy; to mój mały fetysz); automatycznie poprawia mi się humor, bo emanuje od niego taka pozytywna energia, choć może jednak to te diabelne feromony, ostatecznie za każdym razem gdy go widzę, mam wrażenie, jakby moje jajniki miały za moment eksplodować. To by było na tyle z dziwacznych i kompletnie nie na miejscu porównań. 
Nawet jeśli miałam jakieś tam swoje niedokończone sprawy z uczuciami i Wilsherem i całą bandą, to teraz, na tę chwilę byłam zwyczajnie szczęśliwa. Powiem więcej - wpadłam jak śliwka w kompot. Jeśli nakręciliby o mnie film, to obowiązkową pozycją w ścieżce dźwiękowej na tym etapie byłaby piosenka Oasis "Let there be love", którą to zagrają pewnego dnia na moim wyimaginowanym ślubie, wiecie, pierwszy taniec i te sprawy.  
Uwielbiałam wieczory takie jak ten. Zero dramatów, rozmowy o pierdołach, oglądanie "500 dni miłości" aż do zarzygania (serio, biedaczysko znało już film na pamięć, ale nic nie poradzę na to, że mam słabość do Zooey Deshanel), normalnie żyć, nie umierać. Nawet pewnego razu odbyliśmy na ten temat ciekawą wymianę zdań. 
-Zmusiłaś mnie do obejrzenia tego gniota jakieś 10 razy. Nawet mi się nie podobał. 
-Teraz to mówisz od rzeczy. Oglądałeś go tyle razy. Uwielbiasz go!  
A potem obejrzeliśmy go jeszcze ze sto razy. Brzmi nieco nierealnie, ale po piętnastym seansie straciłam rachubę. 
Ciekawie było również, kiedy wspomniał o mojej kwaczącej bluzeczce. Moja twarz przybrała barwę dojrzałego pomidora. Jak na dżentelmena przystało nie pisnął słówkiem o tym, że wystąpiłam w tym odzieniu wkrótce po tym jak zaprezentowałam mu strój Ewy, skromnie przysłonięty wilgotnym ręczniczkiem.  
-Jeśli podobała ci się kaczka, to jestem pewna, że mój piękny strój króliczka by cię zachwycił. 
-Chcę go zobaczyć - oświadczył zanim zdążyłam dodać, że nie było to takie znowuż zwyczajne przebranie. Moją twarz rozjaśnił złowieszczy uśmiech. Zapewne wyobrażał sobie jakiegoś króliczka Playboya czy coś w tym rodzaju. Kiedy zasnął jak suseł, oglądając swój ulubiony film, czytaj: "500 dni miłości", zabarykadowałam się w łazience, wsunęłam kostium przerażającego królika ze zgoła innej produkcji, bo z filmu "Donnie Darko" i wróciłam do pokoju. Położyłam się koło niego i spokojnie czekałam aż się obudzi. Nie trwało to zbyt długo, bo jako osoba o znikomej cierpliwości, postanowiłam, że nieco mu w tym pomogę. Pochyliłam się nad nim i najbardziej zachrypniętym głosem, na jaki było mnie stać wyszeptałam: 
-Aaron... 
Jego wybałuszone oczy to ostatnia rzecz, którą zobaczyłam zanim straciłam przytomność. Przestraszył się do tego stopnia, że bez wahania przyłożył mi prosto w tę króliczą mordkę. Po dziś dzień mnie za to przeprasza. Nadal uważam, że było warto. 
Czasem graliśmy też w rozbieranego pokera. Dobra, zrobiliśmy to tylko kilka razy, bo Ramsey szybko stwierdził, że jestem zawodowym hazardzistą i ogólnie było to jawnie niesprawiedliwe. Potem wykłócał się, żebym zdradzała mu losowe ciekawostki z mojego życia za każdym razem, kiedy jakiś jego łaszek lądował na ziemi. Wiedział nawet o kompromitujących incydentach z dzieciństwa, ba, on nawet oglądał moje zdjęcia z tamtego okresu, również te niecenzuralne, na których na ten przykład brałam kąpiel. Milczał, kiedy pytałam, czy wyglądam na nich seksownie. Widocznie uznał, że na tego typu pytania nie ma stosownej odpowiedzi.  
-Grasz na gitarze? - przemówiłam w końcu, spoglądając na ów instrument, walający się gdzieś w rogu pokoju.  
-Nie bardzo - sięgnął po pokrowiec, chwilę pogrzebał coś w swoim kajeciku i po chwili dodał: - Ale twoje wiersze tak bardzo mnie zainspirowały, że napisałem dla ciebie piosenkę. 
Claire, to co ci powiem pewnie cię zaskoczy, 
*brzdęk gitary* 
Lecz częściej patrzę w twój dekolt, niż w twe smutne oczy.  
*brzdęk gitary (i tak po każdym kolejnym wersie)* 
Złośliwą zołzą śmiem nazwać cię kochanie, 
Choć pewnie gdy to usłyszysz, to spuścisz mi lanie. 
Póki co jeszcze żyję, więc chyba mnie tolerujesz 
I jeśli ci się znudzę, być może mnie nie otrujesz. 
Kiedy już przestałam zanosić się śmiechem, pocałowałam go w policzek i wyszeptałam coś na kształt: "uwielbiam cię". Wtedy jeszcze to jego rzympolenie tak bardzo mnie nie denerwowało, później potrafił już nawet zagrać: Claire, chodźmy do kina *brzdęk gitary*, czy nawet Ta kanapka jest przepyszna *brzdęk gitary* 


*** 


Chaos. Kompletny chaos. W mojej głowie panował mętlik. Żołądek podchodził mi do gardła. A więc taką cenę należy przypłacić, żeby przez chwilę poudawać, że wszystko jest w porządku. 
-Co się tak pieklisz? Poznałaś smak warg Wilshere'a na długo przede mną. - A tak wyglądała reakcja Alice na moją niewinną uwagę dotyczącą tej dwójki. Nie chciałam ich zostawić na osobności, wielkie mi rzeczy, być może rzuciłam jakąś drobną, bardzo drobniuteńką uwagę na temat penetrowania jej usteczek przez Jacka właśnie, ale żeby od razu wyskoczyć z czymś takim, w dodatku przy Aaronie? No właśnie. Problem w tym, że to wszystko działo się na jego oczach, bo całą paczką wybraliśmy się na mrożony jogurt do mojej ulubionej kawiarni. 
-Próbowałem ją pocieszyć. Niedawno przeszła załamanie nerwowe - wtrącił Wilshere, którego od tej pory śmiem równie pieszczotliwie, co ironicznie nazywać geniuszem. Jeśli chciał w ten sposób załagodzić sytuację, to poniósł na tym szczeblu spektakularną porażkę, operując ekstremalnie dużą dawką informacji. To już druga ciekawostka z mojego życia, o której Ramsey nie miał zielonego pojęcia.  
Spojrzałam na Adonisa, Adonis ukradkiem spoglądał na Wilshere'a, natomiast Jack patrzył na mnie cielęcym wzrokiem, jakby chciał mnie w ten sposób przeprosić. Pokuta będzie adekwatna do czynu, skarbie.  
-Oboje uznaliśmy, że to był wielki błąd - wyjaśniłam natychmiast. I po co tam było przedyskutować to wtedy, skoro właśnie urządzaliśmy publiczną debatę na ten temat? Dobrze się jednak stało, że niezręczne fakty upychamy do worka z rzeczami, o których nigdy, przenigdy nie zamierzamy rozmawiać.  
-Właśnie, właśnie - potwierdził geniusz. Serio, Jacky, serio? Jakieś takie mało przekonywujące to było. Powinien był dorzucić coś od siebie.  
-To było tak, jakbym całowała brata - improwizowałam. Coś czułam, że to i tak nie miało sensu. Aaron był nie tyle wściekły, co rozczarowany. Jakiś miliard razy przekonywałam go, że między mną a Wilsherem nic nie ma i nigdy nie było. Chyba można powiedzieć, że był na tym punkcie przeczulony, bo nie dość, że wciąż rozpamiętywał mój udawany związek z najlepszym przyjacielem, to jeszcze fundamentem planu zdobycia go było małe, niewinne kłamstewko - Jack udawał, że na mnie leci.  
-Właśnie - geniusz ponownie mnie poparł.  
-To był zwykły, aseksualny pocałunek brata z siostrą. Ot, niewinny akt kazirodztwa. 
To nie zabrzmiało za dobrze, ale i tak wszyscy doskonale wiedzą, że nie potrafię ugryźć się w język, więc na nikim nie zrobiło to większego wrażenia. 
Na jakiś czas wszystko wróciło do normalnego porządku. Alice zaczęła się kłócić z geniuszem, Aaron zajął się degustacją deseru, a ja katowaniem samej siebie bardzo niepokojącymi myślami, jako że straciłam apetyt. Było prawie normalnie. Prawie. Bo tym razem wiedziałam, że wyjście prawdy na jaw pociągnie za sobą poważne konsekwencje. Tak więc jeszcze dobrą godzinę udawaliśmy, że nic się nie stało. A później Aaron odprowadził mnie pod sam dom. Czekałam, aż wiadro zimnej wody zostanie wylane na moją głowę.   
-Załamanie nerwowe? Powinnaś mi mówić o tego typu sprawach. Dlaczego Wilshere wie o wszystkim? Czemu to z nim o tym rozmawiasz? - Spojrzał na mnie tak, jakbym była najgorszą rzeczą, jaka go w życiu spotkała. Przynajmniej ja to tak odebrałam, ale zapewne dopuściłam się tu skromnej nadinterpretacji; przecież nadal pozostawał taki spokojny i opanowany. Na pewno nie mówił tego, żebym poczuła się z tym jeszcze gorzej. Po prostu chciał wiedzieć; tylko że ja nie znałam odpowiedzi na nurtujące go pytania. - Czy jest coś jeszcze o czym powinienem wiedzieć? 
-Nie potrafię grać w tenisa. 
-Tak, tego akurat się domyśliłem.  
Pożegnaliśmy się, ale dużo bardziej oschle niż zwykle i rozeszliśmy się, każde w swoim kierunku. Rozwiązane sznurówki trampek, zaczerwienione oczy, potargane włosy - znowu stanowiłam doskonały przykład wizualizacji nędzy i rozpaczy.   
Wieczorem zadzwoniła do mnie Alice. Niechętnie odebrałam. Już nawet nie miałam ochoty się kłócić, chociaż czasami wychodziła z niej skończona jędza. Mimo wszystko była skończoną jędzą, której w bardzo pokręcony sposób na mnie zależało.  
Naprawdę chciałam powiedzieć o wszystkim Ramseyowi. Po prostu do tej pory nie było ku temu okazji. 
-Jak bardzo w skali od 1 do Manchester United, mnie teraz nienawidzisz? - zapytała niewinnie, jakby nieświadoma tego, że tam, w kawiarni, stała się świadkiem istnej Apokalipsy. Co prawda póki co nic szczególnego się nie stało, ale już dało się wyczuć w powietrzu kłopoty. A może to był zapach moich nowych perfum? Szlag, nie pachniały zbyt ciekawie. 
-Czy ty za cel życiowy obrałaś sobie zniszczenie mojego związku i przyjaźni za jednym zamachem? 
-Myślałam, że mówicie sobie o wszystkim! 
-Gdybym mówiła mu o wszystkim, już dawno uciekłby gdzie pieprz rośnie. 
-Jack jakoś nie uciekł. 
-Bo Jack to Jack! - Brawa dla mnie za tę rozsądną i jakże wymowną argumentację. Przez kilka ładnych chwil biłam się z myślami, których notabene nie umiam ubrać w słowa. - Słuchaj, wiesz na czym polega ta różnica? Postaram ci się to wyjaśnić w najbardziej obrazowy sposób z możliwych. Gdybym tonęła, najprawdopodobniej to Wilshere byłby tym, który przyszedłby mi na ratunek, ale to Aaron pomógłby mi zapomnieć o tym traumatycznym zdarzeniu, rozumiesz? - Jednocześnie obaj są powodem, dla którego zaczęłam tonąć, dodałam w myślach. - Aktualnie nie chcę o niczym pamiętać 


*** 


Jak daleko trzeba się przesunąć, aby szala goryczy wreszcie została przelana? 
Widok Aarona, wpatrującego się w ekran mojego laptopa nie zdziwił mnie tak bardzo jak powinien. Powinnam była podbiec i rzucić się na niego, zasłonić to ustrojstwo własną piersią, czy coś. Zamiast tego stałam spokojnie, patrząc jak wszystko wymyka mi się spod kontroli.  
-Plan zdobycia pana A. - punkt pierwszy: wzbudzić w nim zazdrość - to akurat powtarzać regularnie aż do skutku, punkt drugi: przykuć jego uwagę, czytaj od tego momentu będziesz się ubierać jak zawodowa zdzira, punkt trzeci: zwodzić go jeszcze przez jakiś czas - zamilkł, rzucając mi ukradkowe spojrzenie. Jeśli wcześniej byłam rozdarta, to teraz zostałam marnym fragmentem równie popieprzonej, co zrujnowanej całości. Mój Adonis, mój walijski deser, moja ostoja, mój całodobowy komik i rozweselacz, mój bóg seksu, właściciel najsłodszego na świecie spojrzenia, które aktualnie nabrało tego osądzająco-niedowierzającego wyrazu, zdał sobie sprawę z tego, że jestem perfidną manipulatorką. - Nie chciałem naruszać twojej prywatności, ale nazwa pliku... 
Aaron. Nazwałam pieprzony dokument jego imieniem.  
Chciałam użyć rozsądnych argumentów, żeby to wszystko wyjaśnić, ale trudno było znaleźć coś takiego w tej plątaninie myśli, które eksplodowały w mojej głowie niczym fajerwerki. Przygryzłam dolną wargę, utkwiwszy w nim przerażone spojrzenie i w myślach modliłam się o to, żeby obrócił to w żart. Jestem prawie pewna, że tak by się stało, gdyby wcześniej tyle razy nie przyłapał mnie na naginaniu prawdy 
-Nie chciałam, żeby tak wyszło. 
-Tak, wiem. Ty w ogóle nie chciałaś, żeby to wyszło. Na światło dzienne rzecz jasna. Ze wszystkich rzeczy, które zrobiłaś, ta jest najbardziej dziecinna. Nie wiem czy zdajesz sobie z tego sprawę, Claire, ale czuję się oszukany. I chyba mnie to przerasta. 
-Rozumiem. 
Nadużyłam jego zaufania. Nadużyłam na amen.   
-Potrzebujemy przerwy. Ja potrzebuję przerwy. 
-Skoro tego właśnie chcesz... - wypowiedzenie tych słów kosztowało mnie więcej, niż mogłoby się wydawać. Oto ja, Claire Riley, w obliczu metaforycznego biczowania, nadstawiałam drugi policzek.  


*** 


-Ostatnio zachowywałem się dziwnie - wykrztusił z siebie w końcu Wilshere. - Moje zachowanie mogło zostać odebrane w nieprawidłowy sposób. Widzisz, bo chodzi o to, że poczułem się zagrożony. Do tej pory było nas tylko dwoje, a Aaron... Aaron wszystko komplikował. Wydawało mi się, że jeśli niewłaściwie to rozegram, to nie będziesz mnie już potrzebować. I rozegrałem to źle. Tylko, że w tę drugą stronę. 
-Nawet nie zauważyłam - odparłam, śmiejąc się sztucznie.  
-Ale nic się nie zmieniło, no nie? Ty i ja przeciwko całemu światu, Watsonie? 
-Ty i ja przeciwko całemu światu - powtórzyłam automatycznie.  
-A wiesz, że wielogodzinne leżenie w łóżku wreszcie na coś się zdało i... 
-O, wow. Wreszcie używasz łóżka do odpowiednich celów - syknęłam złośliwie, obojętnie unosząc jedną brew.  
-Preferuję stoły, jeśli do tego pijesz. Ale znowu masz te swoje humorki, więc udam, że tego nie słyszałem. Spójrz na to - sięgnął po swojego laptopa, wystukał coś na klawiaturze i pokazał mi to. Wielki, oczojebny tytuł "Plan zdobycia pana A.". - Podeślę ci to. Uśmiejesz się.  
Normalnie w życiu się tak nie uśmiałam. 



__________________________________ 


Taż to niedługo rok minie odkąd piszę to ustrojstwo! 

Blogspot nadal mnie ignoruje i nie powiadamia ludzi o nowych postach na moim blogu, dlatego przepraszam, ale nie mam na to wpływu :/ Nawet blogspot ma mnie dość. 

I jeszcze strój pana królika, o TUTAJ 
Myślę, że warto zobaczyć. 

Łączna liczba wyświetleń