niedziela, 11 maja 2014

Epilog

3 lata później

 Stałam przed lustrem, obojętnym wzrokiem wertując własne odbicie. Nie byłam zdołowana, przygnębiona, roztrzepana i zakompleksiona w tym samym stopniu co dawniej. Byłam jeszcze bardziej, ale nauczyłam się nieźle maskować. Nie no, żartuję. Byłam tak szczęśliwa, że mogłabym hasać po łące, łapać motyle, chrząszcze i trzmiele, pomijając ten etap, w którym miałabym przebijać je szpilką i wykonywać gablotkę (musieliśmy to robić na zajęciach, ale razem z Alice wypsikałyśmy się sprayem przeciwko owadom, O DZIWO żadne ustrojstwo do nas nie przyleciało).  
Pewnie dziwicie się, że nadal się przyjaźnimy. Otóż kobiety przebaczają, ale nigdy, przenigdy nie zapominają. Na szczęście w pewnym momencie nasze drogi się rozeszły i nie musiałam udawać, że wszystko było w porządku. Nie musiałam się również bać o swojego faceta w jej obecności.
Patrzyłam na ten jeden jedyny detal, który jakoś nie do końca pasował do mnie jako nieogarniętej całości. Mentalnie nie byłam gotowa na coś takiego. Nadal wyjadałam nutellę łyżeczką, nie potrafiłam uruchomić pralki, hurtowo wsiąkałam lizaki, uwielbiałam mleczko w tubce i nosiłam piżamkę w serduszka. Innymi słowy - za grosz dorosłości. Poza tym spodziewałam się, że coś takiego nastąpi dopiero za jakieś 20 lat. Właśnie dlatego połyskujący na palcu serdecznym mojej prawej dłoni pierścionek tak bardzo rzucał mi się w oczy. Być może nie ważył zbyt wiele, ale jednak nieźle obciążył mój umysł i ciało. 


***


Na hasło „ubierz się ładnie”, przyodziałam zakolanówki i… w sumie niewiele więcej.
                - Nie aż tak ładnie.
                Przypomniałam sobie, że wspominał coś o imprezie z okazji halloween. Miał przecież bzika na punkcie przebieranek. Zaczęło się chyba od sławnego króliczka z filmu „Donnie Darko”, który prześladował go we śnie po tym jak wygłosiłam mu w nim swój idiotyczny monolog, później on sam przebrał się za Spider-Mana i dalej już jakoś poszło, ale nie będę się wgłębiać w szczegóły.
Żeby nie przesadzić z eksponowaniem ciała, założyłam sukienkę ze znakiem Supermana, nie chciałabym powiedzieć, że była to sukienka Supermana, bo koleś nie chodził raczej w kieckach, no ale poniekąd było to prawdą. Była bardzo krótka i nie miała ramiączek, ale cóż mogę rzec, nie miałam zbyt wielu opcji do wyboru. Była urocza, tak, „urocza” to bardzo dobre określenie.
- To tylko ja się przebieram? Idziesz w garniturze? – oburzyłam się, mierząc go z góry na dół. Nie miał prawa wyglądać tak dobrze w porównaniu ze mną. Ułożyłam usta w podkówkę, oczekując wyjaśnień. Szatyn uśmiechnął się cwaniakowato, wskazując brodą resztę swojego stroju – przezroczysty, przeciwdeszczowy płaszcz. Taki, jaki miał na sobie Bateman w „American Psycho” podczas zabijania Jareda Leto. Poszliśmy do pubu. Nadal niczego nie podejrzewałam. Jego kumpel zorganizował całkiem sporą imprezę, ale nie było to nic szczególnego. Nie dopatrzyłam się też niczego podejrzanego w tym jego maślanym spojrzeniu. Minęło już tyle czasu, a nadal jego przeszywający wzrok sprawiał, że się czerwieniłam. Moja twarz idealnie pasowała do dolnej części kiecki. – Nie patrz tak na mnie. Zaraz zemdleję od tego nieustannego wciągania brzucha. Obróć się, żebym mogła wziąć kilka oddechów.
Zaśmiał się, ale posłusznie usiadł tyłem, choć wciąż zerkał na mnie zza ramienia. W międzyczasie dziwnym trafem, zaraz po piosenkach Britney i innych tego typu komercyjnych gniotach, nagle usłyszałam „I’m outta time” Oasis. Nie za często zdarza mi się usłyszeć moją absolutnie najbardziej ulubioną piosenkę w miejscu publicznym. Postanowiłam to jednak zignorować, widocznie DJ miał wyjątkowo dobry gust muzyczny, totalnie kompatybilny z moim. Aaron zdjął swój płaszcz, a ja wstałam tak gwałtownie (zamierzałam po prostu pójść do łazienki, doprawdy nie chciałam tej całej pompy, wbrew pozorom raczej unikałam dramatyzowania), że kelner, który stał akurat za mną i najwyraźniej miał nam zaserwować wino, upuścił tacę, pozwalając, by część alkoholu wsiąknęła w moją kreację. Próbowałam pozbierać potłuczone szkło, ale tylko niepotrzebnie skaleczyłam swoją dłoń, którą później przez przypadek (no dobra, może nie do końca przez przypadek) bezczelnie wytarłam w garnitur Ramseya. Dopiero wtedy zorientowałam się, że przede mną klęczał. Dlatego był tak blisko. Dlatego się w niego powycierałam.
- Claire…
- Nie! – prychnęłam, kręcąc głową z niedowierzaniem i kiedy myślałam, że nie mogło być już gorzej, Adonis wyciągnął ten błyszczący się jak psu jajca pierścionek. Teatralnie przewróciłam oczami. – Mówiłam ci już. Nie jestem w ciąży.



Kilka dni wcześniej


                - Ale ja totalnie zszargam twój nienaganny genotyp! Co jeśli to bogu ducha winne dziecko odziedziczy moją parszywą mordę? Do końca życia bym sobie tego nie darowała. Pewnie byłoby prześladowane w szkole.
                - Przestań. To mogłoby być najpiękniejsze dziecko na świecie.
                - Jeśli posiadłoby twój fenotyp – podkreśliłam. – Koniecznie musi być do ciebie podobne. Byłabym zawiedziona, gdyby choć trochę przypominało mnie.
                - Claire, na Boga, a co jeśli to będzie dziewczynka? Gdyby miała moją twarz, to pewnie musiałaby zostać lesbijką, bo żaden szanujący się koleś by na nią nie spojrzał. Prawdopodobnie miałaby ksywkę „testosteron” i skończyłaby pracując dla wojska.
                - Och, daj spokój.
                - Nie chciałbym, żeby miała mój ogromny nochal. Ewentualnie może dostać moje nieskazitelne łydki.
                - Ja nie chcę, żeby nasze dziecko było tak popieprzone jak ja. Dosłownie. Żadnych pieprzyków. Ja mam ich aż nadto. Duży wóz, mały wóz… nie ma miejsca na moim ciele, na którym by ich nie było. To okropne.
                 - Po pierwsze ja osobiście uwielbiam je wszystkie. Trochę pieprzyków jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Poza tym czym się martwisz? Junior odziedziczy nasze najlepsze cechy. Będzie inteligentny, zabawny i sarkastyczny jak jego mama. No i może mieć niebieskie oczy jak ty. Albo twoje usta. Po mnie dostanie zamiłowanie do sportu i pewność siebie. Tego mu raczej nie zapewnisz.
                - Za jakieś dwadzieścia lat dziewczynkę zbałamuciłby Jack. To musi być chłopiec. To będzie chłopiec. Będziesz zły jak za bardzo będzie przypominał ci mnie?
                - Mam nadzieję, że to tylko hormony i nie mówisz poważnie. Będziemy najlepszymi rodzicami na świecie. Zabierzemy go na koncert Arctic Monkeys, kupimy koszulki Beatlesów… będziemy wyrozumiali. Jeśli będzie wolał jakieś gnioty, to odetniemy mu kieszonkowe, żebyśmy  nie musieli tego słuchać. Będziemy tolerować jego dziwactwa. Moi rodzice nie byli w tym dobrzy. I kupimy mu rakietę do tenisa, bo być może odziedziczy talent po tobie.
                - Widziałeś kiedyś takie małe dziecko? Widziałeś jego nieproporcjonalnie wielką głowę? Jak ja… o Jezu… nie, ja nie jestem na to gotowa.
                - Nie panikuj, Riley. Pójdziesz jutro do lekarza, wszystkiego się dowiesz… będzie dobrze. 
                - Łatwo ci mówić. To nie ty zamienisz się w jeden wielki, chodzący rozstęp. Jeśli mnie wtedy zostawisz, taką wykończoną porodem i z cyckami wiszącymi do kolan, to wiedz, że będę odstraszać każdą kolejną pretendentkę do bycia panią Ramsey.
                - Wezmę dodatkowy etat i rzucę się w wir pracy, żeby tylko móc zapłacić za doprowadzenie twojego sflaczałego ciała to stanu sprzed ciąży.
                - Zgoda.



***

                - Claire Riley, czy możesz ograniczyć swój cynizm chociaż na pięć minut, żeby odpowiedzieć mi na jedno proste pytanie?
- Proszę, wstań – jęknęłam błagalnym tonem, po czym poprawiłam mu krawat, nieznacznie przyciągając go do siebie. Chyba przypadkiem nieco go poddusiłam, bo zrobił się niezmiernie czerwony. Natychmiast go puściłam, a on poluzował koszulę na wysokości kołnierza. Posłałam mu przepraszające spojrzenie, ale tak naprawdę chciałam mu uświadomić, że jak właśnie mógł się przekonać na własnej skórze, nie nadaję się do tego, bo prędzej czy później przypadkiem mogłabym go skrzywdzić, nie wiem, podpalić mieszkanie (zdarzyło mi się to już w przeszłości), przygotować jedzenie, po którego spożyciu wylądowałby na ostrym dyżurze i cholera jasna, mogłabym tak wymieniać bez końca. – Słuchaj, wiem, że przez całą tą gadkę o naszym potencjalnie najsłodszym i najdziwniejszym dziecku na świecie poczułeś się zobligowany do pewnych rzeczy, ale doprawdy, nie musisz tego robić. Jest dobrze tak jak jest. Jesteśmy tacy młodzi. Ja nadal studiuję i będę to robić tak długo jak tylko się da, by uniknąć pracy zawodowej. A ty… ty klęczysz przede mną, wyglądając tak… wyglądając tak jak zawsze. Po co się spieszyć?
- A po co czekać?
- Proszę, wstań – powtórzyłam, kiedy ten odłożył pudełeczko na stół i starannie owinął moją okaleczoną dłoń serwetką. – Ostatni raz przyciągnęłam taką uwagę gapiów, gdy ostentacyjnie walnęłam głową w słup i zemdlałam na środku ulicy. Aaron, kocham cię i w ogóle, ale wiesz jak bardzo przerażają mnie wszelkiego rodzaju zmiany.  
                - Wiesz, że właśnie powiedziałaś to po raz pierwszy? Miła odmiana po tych wszystkich „ja ciebie też” – odparł, a na jego twarzy pojawił się subtelny półuśmiech. Cholera jasna, wyglądał naprawdę, naprawdę dobrze, rzucając mi to swoje cielęce spojrzenie. A potem zepsuł cały ten efekt „wow”, ponownie sięgając po pierścionek. - To nic takiego, dobra? To bardziej jak obietnica. Kiedyś tam, może za jakieś dziesięć lat weźmiemy ślub na bezludnej wyspie, żeby nikt nie widział jak potykasz się przed ołtarzem, a ja gubię obrączki w piasku. Nie poczułem się do niczego zobligowany, po prostu zrozumiałem, że jestem na to gotowy. Jak mam być szczery, perspektywa odwleczenia w czasie tych twoich rozstępów nawet mnie pocieszyła. No i nasze dziecko być może będzie nawet obecne na ślubie. Każemy mu szukać obrączek i będziemy mieli chwilę tylko dla siebie. A jak nam się znudzi, to może nawet zostawimy je na tej wyspie.
                Dopiero kiedy mięśnie twarzy zaczęły mnie pobolewać, zorientowałam się, że przez cały czas kiedy snuł swą opowieść, nie mogłam przestać się uśmiechać. Zbierało mi się na finalną deklarację. Już miałam rzucić jednym z dwóch opcjonalnych półsłówek, kiedy koleś przebrany za mumię podszedł do Aarona i szepnął mu coś do ucha.
                - Cholera jasna – burknął szatyn, błyskawicznie stając na równe nogi. – Zmieniamy lokal.
                - Dlaczego?
                - Chciałem to zrobić tutaj tylko dlatego, że miał wystąpić twój ulubiony zespół, ale ten właśnie przełożył koncert, nie, on chyba w ogóle nie dotrze na miejsce, nieważne. Idziemy stąd.
                - Jaki zespół?
                - Nie powiem ci. Zamordowałabyś mnie, gdybyś wiedziała co cię ominie.
                Złapał mnie za rękę i ciągnął za sobą całą drogę. Nie wiedzieć czemu spieszył się niemiłosiernie. Potykałam się, podskakiwałam, prawie zgubiłam torebkę, a wszystko to, żeby tylko za nim nadążyć.
                - Masz rację, nie chcę wiedzieć. Czekaj, gdzie idziemy?
                - Do KFC.
                Zmarszczyłam brwi. Widocznie nie byłam dziewczyną, którą zabierało się do drogich restauracji. Byłam dziewczyną, którą karmiło się fast foodami. Wiadomo, że to prawda, miałam tylko nadzieję, że nie było to aż tak oczywiste.
                Po drodze Aaron podbiegł jeszcze do automatu z tymi dziwnymi plastikowymi zabaweczkami i chyba nawet coś z niego wylosował, nie, on musiał coś z niego wylosować, bo sterczał tam dobrych kilka minut. Przyglądałam się mu z lekką konsternacją. Biegał, poprawiał się, w końcu odsunął przede mną krzesło, a sam ponownie przede mną uklęknął.
                - Ograniczam romantyzm. Dają darmowy posiłek dla każdego kto się tu oświadczy. Jeśli odmówisz, to przynajmniej poszukam pocieszenia w tanim żarciu – wyjaśnił, po czym sięgnął do kieszeni i ku memu zaskoczeniu nie wyjął z niej znajomego, czarnego pudełeczka, a takie okrągłe, przezroczyste. A później jeszcze dwa identyczne. – Chciałem wylosować wielki pierścionek z lizakiem, ale mam tylko bransoletkę i dwa breloczki, bo dosyć szybko skończyły mi się drobne – podrapał się po głowie, robiąc tę swoją zadumaną minę, ale w końcu otworzył puzderko z różową, oczojebną bransoletką z koralików. Taką na cieniuteńkiej gumce. Nie powiem, gdyby dał mi taką jakieś 10, może 15 lat wcześniej, zapewne by mi zaimponował. Kogo ja chcę oszukiwać? Jarałam się nią tak samo jak koncertem AM, na który zabrał mnie jakieś trzy lata wcześniej. Nie chciałam drogich prezentów. Nie byłam typem dziewczyny, która przyodziana w złoto kąpałaby się w szampanie. Ja miałam moje KFC i miałam mój plastik. – Za mocno szablonowe?
                Pokręciłam głową z niedowierzaniem i bez słowa podałam mu prawą dłoń, chociaż nie wiedziałam nawet na której ręce powinno się nosić pierścionek. Widocznie jak zwykle się myliłam, bo Aaron zmarszczył brwi, ale że drugą rękę nadal zdobił prowizoryczny opatrunek z serwetki, udałam, że zrobiłam to specjalnie. To był ten moment, kiedy uświadomił sobie, że dałam mu ciche pozwolenie na wsunięcie mi na palec pierścionka, nie sorry, bransoletki. Uśmiechnął się w taki sposób, że momentalnie ugięły się pode mną kolana i gdyby nie to, że już siedziałam, to pewnie musiałabym to zrobić, ewentualnie położyć się tam, na środku KFC. Nadal patrzył na mnie wyczekująco, jakby nie dowierzał, że największa oferma na świecie w ogóle go chciała.
                - Po prostu to zrób – ponagliłam go, opierając dłoń na udzie, by opanować nieco jej drżenie, a on jeszcze bardziej trzęsącą się ręką, owinął kilkakrotnie wokół mojego palca to różowe cudeńko. Wstaliśmy jednocześnie, przez co naturalnie zderzyliśmy się głowami. Postanowiłam to jednak zignorować, nie było to mocne uderzenie, myślę, że z góry można było wykluczyć wstrząśnienie mózgu. Wtuliłam się w niego tak mocno, że praktycznie uniemożliwiłam oddychanie nam obojgu. – Tak przy okazji, wiem, że zrobiłeś to dzisiaj, żebyś mógł zapamiętać tę datę – syknęłam tuż nad jego uchem. - Zgodziłam się tylko i wyłącznie po to, żeby dostać darmowe skrzydełka.
                - Wiedziałem! – parsknął, odgarniając moje włosy do tyłu tak, żeby zrobić miejsce na swoją brodę gdzieś w okolicy mojego ramienia. Staliśmy tak przez chwilę jak para posągów i nawet nie przeszkadzał mi fakt, że znowu znaleźliśmy się w samym centrum uwagi. No, przynajmniej nie przejmowałam się tym do czasu aż uświadomiłam sobie, że patrzyli na nas, bo kiedy wstawałam, podwinęła mi się sukienka i wszyscy mogli zobaczyć moje majtki. Ramsey poprawił ją jednym zgrabnym ruchem i dodał błyskawicznie: - Na wynos?
                - Na wynos.


_____________________________________________



Wszystko ma swój koniec. Tak strasznie mi smutno. Traktowałam Claire niczym moje ulubione dziecko, które tak bardzo przypominało mi mnie samą. Musicie zrozumieć, że wybrała Aarona, bo była to dla niej najlepsza opcja, dobra? Potrzebowała kogoś, kto pociągnie ją w tę dobrą stronę, a nie w dół. Wiadomo, że Rilshere to było coś do pozazdroszczenia, ale wątpię, żeby mogło działać na dłuższą metę.


Zapraszam na moje nowe, pachnące świeżością opowiadanie, o TUTAJ. 



Nowy blog, stara ja.

sobota, 3 maja 2014

Rozdział 29. Ostatni

                - Ty i ja musimy porozmawiać – oświadczył Wilshere głosem nieznoszącym sprzeciwu, po czym złapał mnie za ramię i wyprowadził na zewnątrz, co było w sumie trochę nie na miejscu, bo miałam kilku gości. I co z tego, że byli to w głównej mierze znajomi mojego brata? Byłam taką biedną, skrzywdzoną przez los nastolatką, a że studenci to w głównej mierze cierpiętnicy, to pasowałam do nich idealnie i stałam się wręcz integralną częścią tej paczki. Dodatkowo Andrew tłamsił moje potencjalne podboje seksualne w zarodku, co okazało się być bardzo kluczowe w procesie emocjonalnej rekonwalescencji.
                Dlaczego właściwie w ostatnim czasie wszyscy chcieli ze mną rozmawiać? Nie miałam ochoty na żadne poważne konwersacje.
                - Skoro tak mówisz – westchnęłam ciężko, siląc się na obojętny ton głosu.
                Przez chwilę spacerował tam i z powrotem. Niby chciał pogadać, a jednak był dosyć oszczędny w słowa. Kręciło mi się w głowie od tego wodzenia za nim wzrokiem. Moją irytację dodatkowo potęgowało uczucie niepewności. Jack Wilshere nigdy nie był tajemniczy. Przychodził, wykładał kawę na ławę i tyle, na tym etapie w przypadku wszystkich innych dziewczyn gubił jeszcze gatki, a teraz był na swój sposób całkiem uroczy, bo ani trochę nie przypominał samego siebie. Wyszedł z niego taki trochę typ nieśmiałego kujona.
                - Mogę się zmienić, ale kim miałbym być? Przez cały ten czas byłem sobą. Jaki według ciebie powinienem być?
                - Nie prosiłam cię o to, żebyś się zmienił – odparłam zbulwersowana, utkwiwszy w nim pełne gniewu spojrzenie. – Widziały gały co brały, no nie?
                - Więc czego ode mnie oczekujesz?
                - Niczego od ciebie nie oczekuję. No, może przez krótki okres wyobrażałam sobie ciebie jako potencjalnego monogamistę, ale to wszystko.
                Zapadło krępujące milczenie. Za dużo kłapałam językiem w ostatnim czasie. To moje mówienie bez ogródek, pozbawione podtekstów i niedomówień, przypominało raczej demonstrowanie bykom czerwonej płachty. Nie miałam odwagi na mierzenie się z ewentualnymi konsekwencjami swej lekkomyślności. Moje wybuchy szczerości były wynikiem impulsu, nie do końca to sobie przemyślałam. Ja, Claire Riley zwykłam przecież tłamsić w sobie wszelkie emocje. Orlando Bloom nadal nie zdawał sobie sprawy z tego, że kochałam go nad życie.
                - Przejdziemy się?
                Skinęłam głową. Była taka ładna pogoda. Idealna na potencjalne zakończenie Rilshere’a. Kwietniowe słońce potwornie raziło mnie w oczy. Nie przeszkadzało mi nawet to, że miałam na sobie tylko cieniutką bluzeczkę z rękawem trzy czwarte i nie zdążyłam zawiązać sznurówek trampek. W myślach błagałam o to, by ukrócił moje cierpienia i powiedział wreszcie o co w tym wszystkim chodziło. W telewizji leciał właśnie maraton z serialem „Przyjaciele”. Och, ironio, moja przyjaźń chyliła się właśnie ku upadkowi. Podobnie zresztą jak moje dobre samopoczucie, bo spacer po trawie naturalnie musiał się w moim przypadku zakończyć wdepnięciem w psie odchody.
                - Czy ja już nawet nie mogę spokojnie wyjść z domu? Na litość boską, teraz śmierdzę na kilometr! – wybuchłam i w sumie pomogło to nieco rozluźnić atmosferę. Wilshere przyglądał się mi przez chwilę, szczerze rozbawiony, ale nawet nie miał odwagi pokazać jak bardzo go to rozśmieszyło. Próbował zachować powagę, choć kąciki jego ust wyraźnie drgnęły. Ten to miał dopiero spaczone poczucie humoru.
                Nieźle. Zapamiętam ten dzień jako ten, w którym cuchnąc psim gównem pożegnałam się z dotychczasowym życiem, pełnym fify i tych dobijających dołeczków.
                - Chodzi o to, że nigdy nie chciałem cię skrzywdzić. To do czego doszło między mną a Alice było wynikiem ucieczki od zobowiązań. Znasz mnie. Byłem przerażony, kiedy powiedziałaś mi o tym wszystkim. Nie mogłem sobie darować tego, że nie zareagowałem w porę i nie zrobiłem czegoś…
                - Żeby mnie do siebie zniechęcić? – pozwoliłam sobie dokończyć za niego. Zatrzymał się na moment, ewidentnie bijąc się z myślami, ale po chwili przyspieszył kroku tak, żeby mnie wyprzedzić.
                - Coś w tym rodzaju.
                - Uwierz, skoro nie zniechęciła mnie twoja natura męskiej dziwki, to już chyba nic nie byłoby w stanie tego zrobić – wycedziłam, bo oczywiście nie zdołałam w porę ugryźć się w język. Uśmiechnęłam się przepraszająco. Jak nazywasz tak kogoś sto razy na dobę, to w końcu musi się kiedyś zirytować, a ja nie potrzebowałam kolejnego ataku frustracji, bo ten, który rozgrywał się w mojej głowie, wystarczająco dawał mi się we znaki. – Nie przejmuj się. Wiem, że wszystko sobie uroiłam. Zawsze byłeś naprawdę cudownym przyjacielem. Tylko przyjacielem.
                - Zanim się ze sobą przespaliśmy, zapytałaś czy kiedykolwiek myślałem o nas w „ten sposób”.
                - Taa, możemy nie odgrzebywać już tego tematu? Odczuwam zażenowanie. Powinnam była się domyślić jak będzie wyglądała twoja odpowiedź.
                - A co jeśli byłaby twierdząca?
                Zamarłam. Moim naturalnym odruchem byłoby parsknięcie śmiechem, ale Jack zachowywał śmiertelną powagę. Głośno westchnęłam. Kiedy zdążyłam sobie to wszystko poukładać w głowie, ten wyjechał mi tu z jakąś twierdzącą odpowiedzią.
                - Że co proszę?


***


                Godzina, trzydzieści sześć minut, osiem sekund.
                Zegar wskazywał 20:24, kiedy ktoś zapukał do drzwi mojej sypialni. Myślałam, że to Jack postanowił skrócić ten bolesny czas oczekiwania i przyspieszyć podjęcie przeze mnie decyzji. Do mojego pokoju na hasło „proszę” z impetem wparował jednak Aaron, a jako że nawet nie ruszyłam tyłka i wciąż wpatrywałam się w ekran laptopa, leżąc na łóżku, sam usiadł na jego brzegu. Wyłączyłam komputer i odłożyłam go gdzieś na podłogę.
                - Chyba właśnie schrzaniłem kolejny związek w tym roku.  
                Długo zastanawiałam się co powiedzieć, bo jedyne co przychodziło mi do głowy to „wow, to beznadziejne”. Sęk w tym, że nigdy nie byłam dobra w te klocki. Pocieszanie ludzi to jakby nie moja działka. Gdybym potrafiła dostrzegać pozytywne aspekty każdej sytuacji, to pewnie sama byłabym ciut mniej zdewastowana emocjonalnie.
                - Naprawdę mi przykro.
                - Wiesz co jest zabawne? – syknął ironicznie, zerkając w moją stronę. Usiadłam koło niego. Tak właśnie okazywałam swoje wsparcie. Miałam zamiar potakiwać z wyrozumiałością i poklepywać go po ramieniu aż do skutku, nieważne jak długo miałoby to potrwać. – Camilla zerwała ze mną przez ciebie, a jedyną osobą, z którą mogłem… z którą chciałem o tym pogadać byłaś właśnie ty. Jack, Alice… nasza paczka całkowicie się rozpadła.
                Nieśmiało położyłam rękę na jego ramieniu, ale nie miałam czelności, by poklepać go jak jakieś bydło. Zamiast tego wodziłam palcami gdzieś w okolicy jego obojczyka. Miałam nadzieję, że tego nie poczuje, bo miał na sobie grubą bluzę. Byłam przy tym cholernie niezdarna i skrępowana. Lepiej, żeby zignorował ten gest.
                Na usta cisnęło mi się pewne zasadnicze pytanie, ale nie miałam pojęcia jak je zadać w taki sposób, żeby zabrzmiało względnie subtelnie, no i żeby pohamować uzasadnioną wścibskość w głosie.
                - Jak do tego doszło? 
                - Nie spodobało jej się to, że jesteśmy tak blisko.
                - A jesteśmy blisko?
                - Cóż, zostawiłem ją, żeby przyjechać wtedy po ciebie do klubu. I to nie był pierwszy raz, kiedy przez ciebie spadła na dalszy plan, jeśli mam być szczery.
                Nienawidziłam sytuacji, w których panowało tak zaawansowane napięcie, że ze zdenerwowania zaczynały mi się pocić dłonie. Zrezygnowana wycofałam się z całego tego głaskania Ramseya. Nie rozumiałam jak mógł postawić kogoś takiego jak ja (brzydkiego, niezdarnego i niezdecydowanego) nad kimś takim jak Camilla.
                - Och… - nerwowo przygryzłam dolną wargę i albo tylko mi się wydawało, albo zrobiło się jeszcze bardziej niezręcznie. Być może była to zasługa jego seksapilu, a może temperatura w mojej sypialni nagle znacząco wzrosła, nie wiem, w każdym razie nagle oblały mnie siódme poty, ale uznałam, że zdarcie z siebie ubrań w tym momencie byłoby co najmniej niestosowne. Kurczę, Aaron Ramsey działał na mnie cały czas w ten sam sposób. Serotonina rozbijała synapsy, puls zbliżał się do niebezpiecznej granicy, po przekroczeniu której najprawdopodobniej dostałabym zawału, czułam dziwne dreszcze na sam dźwięk jego głosu, a jego przeszywający wzrok sprawiał, że moją twarz oblewał szkarłatny rumieniec.
                No co ja niby miałam mu powiedzieć?!
                - Czujesz coś do niego?
                Spuściłam wzrok. To była właśnie jedna z rzeczy, które w ostatnim czasie spędzały mi sen z powiek. Wahałam się, głowiłam, próbowałam ubrać w słowa to, co łączyło mnie i Jacka i nic. Najczęściej przewijającym się w opisach Wszy Łonowej przymiotnikiem było słowo „obrzydliwy” i rzeczywiście, całą energię wkładałam wtedy w nienawidzenie go i wytykanie mu tego, jak bardzo ohydnie się zachowywał.
                - Naprawdę żałuję tego, co zrobiłam.
                - To nie jest dokładną odpowiedzią na moje pytanie - rzucił mi jedno z tych podejrzliwych spojrzeń. Przecząco pokręciłam głową.
- Użyłabym tu raczej trybu przeszłego. - Tak wyglądała moja finalna deklaracja. Bez żadnej ściemy. Zdążyłam już ochłonąć po całej tej burzy hormonalnej, jaką zafundował mi Jack. Nigdy nie powinnam była pozwolić temu wymknąć się spod kontroli. Oglądałam na mtv jeden z tych programów typu „girl code” i jedna z zasad brzmiała: nigdy, przenigdy nie idź do łóżka ze swoim przyjacielem i chyba wreszcie dotarło do mnie, że nie bez powodów cały wszechświat próbował mnie przed tym ustrzec.
I znowu na jakiś czas zapanowała grobowa cisza. Modliłam się, żeby nie usłyszał ani burczenia w moim brzuchu, ani tego przytłaczającego kołatania serca. Najwyraźniej oba układy – krwionośny i nerwowy postanowiły się przeciwko mnie zbuntować, pozwalając sobie na odrobinę kiczowatości. Głód sam w sobie mogłabym jeszcze jakoś przeboleć, no ale to BUM-BUM-BUM-BUM było cholernie wkurzające.  
                - Przemyślałem sobie to wszystko. Zastanawiałem się, czy to coś między nami jest już sprawą zamkniętą. Bo jeśli nie, to… może moglibyśmy spróbować jeszcze raz, jeśli tego właśnie chcesz.
                Może to magiczny wpływ piosenek Arctic Monkeys, których słuchałam przed jego przybyciem, a może fakt, że w głowie wciąż przewracał mi się tekst „Do I wanna know”, ale cholera jasna, byłam tak niewyobrażalnie rozbudzona, jeśli wiecie mówię, że najchętniej od razu pozbawiłabym go ubrania. Głos Alexa Turnera działał na mnie mniej więcej w ten sposób. Wprawiał mnie w iście sensualny nastrój. Gotowa byłam na bardziej empiryczne poznanie Aarona, ale ostatnim razem w sumie nieco się z tym pospieszyliśmy i nie skończyło się to najlepiej. Teraz miało być inaczej. Bez sabotażu i tak dalej. Coś musiało się zmienić. Miałam tylko nadzieję, że moje libido na tym nie ucierpi.
                Adonis cierpliwie wyczekiwał mojej reakcji. Widocznie nie dość jednoznacznie gwałciłam go wzrokiem, bo biedaczysko nie domyślił się, że ja z kolei czekałam na jakiś stanowczy ruch z jego strony.
                - Yhy.
                Utkwił w szczerej konsternacji. Nie dałam mu monologu, którego zapewne się spodziewał. Na szczęście szybko domyślił się, że istnieje pewien sposób, by zapobiec ów słowotokowi, który nie powiem, zbliżał się nieubłaganie. Zawsze kiedy się denerwuję, zaczynam gadać od rzeczy.
                Nie wiem czego oczekiwał, patrząc na mnie w ten sposób. Przecież nie mogłam tak po prostu wymazać go ze swojego życia. Prawdopodobnie czułam do niego nawet więcej niż wtedy, gdy byliśmy jeszcze razem, bo dopiero kiedy go straciłam, uświadomiłam sobie jak bardzo chciałam mieć go przy sobie. Zwłaszcza, kiedy pewnym ruchem przyciągał mnie do siebie i wpijał się w moje usta, tak jak z powodzeniem robił to w tej chwili. Instynktownie złapałam za jego bluzę, by jeszcze bardziej zminimalizować dystans między nami, o ile w ogóle było to jeszcze możliwe. Książki i te okropne fanfiki o Orlando Bloomie, które nie bez przyczyny czytam na dobranoc, opisują ten moment jako chwilę całkowitego zapomnienia, pełną fajerwerków i insektów, rozsadzających twój żołądek. Gwarantuję wam, że to było o wiele lepsze. Z jego rękami na moich biodrach i moimi, błądzącymi po jego ciele, po omacku próbującymi nacieszyć się jego imponującą muskulaturą, powoli zaczynałam wierzyć w szczęśliwe zakończenia, bo chyba możemy tu mówić o finałowym rozdziale pewnego etapu mojego życia. Tu, w jego ramionach czułam się na swój sposób spełniona. Nie myślałam już nawet o tym jak blado wypadałam na jego tle. Przestałam też wmawiać sobie, że na niego nie zasługiwałam, bo kto jak kto, ale akurat ja przeszłam swoje i jak Bóg mi świadkiem, zapracowałam na swoje małe zadośćuczynienie.
Pachniał naprawdę dobrze i chyba jakoś tam podświadomie tęskniłam za jego zapachem. Trudno się skupić na czyichś feromonach, perfumach i innych takich, kiedy ma się przed sobą twarz taką jak ta Adonisowa, no ale raz na jakiś czas udawało mi się jednak oderwać wzrok od tej pięknej facjaty i zauważyć tego typu szczegóły. Nawet jego zarost tego dnia był doprawdy obłędny, właśnie taki jaki lubiłam – łaskoczący moją skórę, ale nie powodujący głębszych urazów. Bezwiednie opadłam na plecy. W tle brakowało tylko klimatycznej muzyki. Zawsze chciałam robić coś takiego, słuchając Arctic Monkeys.
Jak na zawołanie w pokoju rozbrzmiało „I wanna be yours”. Uznałam, że to nieco podejrzane, ale wydawało mi się, że to wyobraźnia płata mi figle. Mózg w stanie euforii jest w stanie zdziałać kilka naprawdę fajnych rzeczy.
- Claire – szepnął Aaron tym swoim ociekającym testosteronem, nieziemsko zachrypniętym głosem. Myślałam, że to taki element gry wstępnej. Może oczekiwał, że ja też przedwcześnie zacznę wykrzykiwać jego imię. – Claire – uśmiechnął się. Wiem o tym, bo w końcu raczyłam otworzyć oczy. Nie zmienia to faktu, że średnio podobało mi się to, że przerwał w takim momencie, kiedy zdążył wybadać swoimi ustami bardzo interesujące miejsca na mojej szyi. Podobno dotykanie uszu sprawia, że nasz organizm zaczyna wydzielać endorfiny; niech mnie piorun strzeli, jeśli całowanie szyi nie robi tego na masową skalę. – Claire, twój telefon.
O MÓJ BOŻE. O mój Boże.
Zerknęłam na zegarek. 22:00.
- To tylko alarm.
- Ustawiłaś budzik na tę godzinę?   
- No.
Claire Riley – mistrzyni unikania niewygodnych tematów.
Dokonywałam właśnie stosunkowo ważnego wyboru, chociaż w ramionach szatyna ani trochę nie przypominało to podejmowania decyzji. To się po prostu stało. Bez zbędnych ceregieli, bez omawiania bieżącej sytuacji po raz setny, bez śladu zawahania.
I znowu to „I wanna be yours”. Chyba przez przypadek ustawiłam drzemkę, zamiast na dobre wyłączyć to ustrojstwo. Ramsey zaczynał się niecierpliwić, a nastrój, och ironio, poszedł się pieprzyć.
- Możesz coś z tym zrobić?
- Daj mi minutkę – odparłam, ściskając w dłoni telefon i zaraz potem zniknęłam za drzwiami prowadzącymi do łazienki.
Odbyłam najgorszą rozmowę telefoniczną ever, opierającą się na żałosnym dialogu półsłówek. Wyglądało to mniej więcej tak: hej, hej, tak, tak, przepraszam, że czekałeś, jestem teraz z Aaronem. I tyle wystarczyło. Wszystko stało się przejrzyście jasne dla mojego rozmówcy. Nie mówię, że było to łatwe, ale na pewno zrezygnowanie z Ramseya byłoby dużo trudniejsze. Nie chcę sobie nawet wyobrażać co bym wtedy czuła.  
Wróciłam do pokoju, przygryzłam dolną wargę i przystąpiłam do cholernie niezdarnego zdejmowania z siebie sweterka. Zrozumiałam, że niczego nie było mi żal. Niczego. Przyjaźnie z dodatkami są przereklamowane. Jedna ze stron prędzej czy później zapragnie czegoś więcej. Ja chciałam tego na długo przed otrzymaniem ów „dodatków”. Trochę zajęło mi oswojenie się z myślą, że Jack był niedojrzałym gnojkiem, ale wydaje mi się, że podświadomie już dużo wcześniej z niego zrezygnowałam i stopniowo, za każdym razem kiedy mnie ranił, rezygnowałam coraz bardziej i bardziej, aż wreszcie osiągnęłam punkt kulminacyjny, dojrzałość uczuciową, samodzielność, zwał jak zwał, w każdym razie nie byłam już od niego uzależniona. Ja – roślina motylkowa, on – grzyb. Jakoś słabo nam ta mikoryza wyszła, dlatego w głębi serca cieszyłam się, że pozbyłam się grzyba, jakkolwiek okropnie i jednoznacznie by to nie brzmiało, a wiem, że w kontekście nazywania Jacka Wszą Łonową i sugerowania, że roznosił choroby weneryczne, coś takiego nie mogło zabrzmieć dobrze. Koniec końców najważniejsze było to, że moje szczęście nie zależało dłużej od tego jak blisko mnie się akurat znajdował, ani od tego czy akurat się z kimś pieprzył.
- Poczekaj. Sprawmy, żeby było bardziej spektakularnie.
- Ale bez płatków róż i tym podobnych? – jęknęłam, szczerze zaniepokojona. Aaron zwinnym ruchem pozbył się swojego ubrania, pod którym o dziwo miał jeszcze coś ekstra. – Założyłeś dla mnie spandex?
Nie mogłam powstrzymać śmiechu. Nie wiem czym zasłużyłam sobie na widok nieprzyzwoicie pięknego faceta odzianego w obcisły, eksponujący mięśnie, o których istnieniu nie miałam pojęcia, kostium Spider-Mana, ale byłam prawie pewna, że to nie były nawet moje urodziny.
- To nie powinno wyglądać w ten sposób. Miałem zapukać do drzwi i zadyndać nad nimi, kiedy tylko byś je otworzyła, tak jak w tym twoim serialu, ale uznałem, chyba słusznie, że musimy najpierw porozmawiać. Teraz czuję się idiotycznie. Wyglądam jak skończony kretyn.
Zaciskałam usta, przygryzałam wargi, myślałam o zabitych szczeniaczkach, próbowałam dosłownie wszystkiego, żeby nie parsknąć śmiechem. Kiedyś powiedziałam coś bardzo, bardzo głupiego. Wyobrażałam sobie, że wyjdę za faceta, który zaśpiewa dla mnie „Wonderwalla”. Teraz wiedziałam już, że cholernie trudno będzie przebić spandex.
- Przesuń się w prawo. Jeszcze trochę. Jeszcze trochę. Idealnie – poinstruowałam go tak, że niczego nieświadom stanął tyłem do lustra. Wiedziałam, że w tej obcisłej tkaninie najbardziej na świecie pragnęłam zobaczyć tę część jego ciała poniżej pleców. Mój słynny wiersz, który leciał mniej więcej tak: „Aaron, Aaron, mój ty Adonisie, cały dzień rozmyślam o twoim…” wymagał małej aktualizacji, bo jego nieskazitelny tyłek bez wątpienia zasługiwał na honorową, gloryfikującą jego niewątpliwe walory zwrotkę.
- Dobra, wystarczy tego dobrego – oświadczył, zasłaniając rękami ten najbardziej narażony na ewentualną krytykę fragment materiału.
Pamiętam dokładnie jedną z rozmów z Wilsherem, w której spytałam go czy pasuję do Ramseya. Powiedział wtedy, że oboje jesteśmy dziwni i niezdarni i gdyby nie wiedział, że tak długo robiłam te dziwne podchody, żeby w końcu Adonis zwrócił na mnie uwagę, to i tak by nas ze sobą shipował. Zapisałam to sobie nawet w moim pamiętniczku. Dziś wiem, że wystarczyłoby mi skromne „tak”. Nie potrzebowałam niczyjego błogosławieństwa. Miałam przed sobą bóstwo w spandexie, na litość boską i śmiem twierdzić, że na nie zasługiwałam.
Może i byliśmy specyficzni; specyficzne, by nie rzec spaczone było również nasze poczucie humoru, bo zawsze śmialiśmy się z żartów, przez ogół społeczeństwa uznanych za niesmaczne, ale na tym etapie mi to odpowiadało. Opinię publiczną miałam w głębokim poważaniu. Kto by się tam zresztą przejmował ludźmi, mając przy sobie kogoś tak samo popieprzonego jak ja sama, kogoś ceniącego mój sarkazm i inteligencję i dorównującego mi w obu dziedzinach, kogoś kto nagminnie walczył z moimi kompleksami, co rusz obrzucając mnie komplementami, kogoś… no Aarona po prostu.
Podeszłam bliżej, stanęłam na palcach i pocałowałam go w usta. Superbohater zjawił się w odpowiednim momencie, właśnie wtedy, kiedy zwątpiłam w jego istnienie. Jakkolwiek kiczowate by to nie było, z miejsca cała akcja trafiła na listę stu najlepszych rzeczy, które mi się przytrafiły. Ramsey nie przesadził z romantycznością, która była zresztą surowo zakazana w stworzonym przez nas regulaminie, był przy tym diabelnie uroczy i niezdarny, no i wyglądał zniewalająco.
Nie powinnam była decydować za nas oboje o tym, czy do siebie pasowaliśmy, czy dzieliły nas miliony lat świetlnych urody i tak dalej. Skoro jakimś cudem wszechświat stanął po naszej stronie, to niegrzecznym byłoby z tego zrezygnować. Wypadało brać z życia garściami i tak też postanowiłam postępować, zaczęłam zresztą od dosłownej interpretacji tych słów, bo nie mogłam się już dłużej powstrzymać przed złapaniem Adonisowych pośladków.
- Mam założyć kostium króliczka?
- Nie, błagam.
Wzruszyłam ramionami. Nie do końca zdawał sobie sprawę z tego co tracił. Kostium królika z filmu „Donnie Darko” jeszcze długo będzie go prześladował.
Przystąpiłam do rozpinania jego stroju. Dziadostwo miało zamki w stosunkowo dziwnych miejscach, na przykład jeden z nich, a mówiąc konkretnie ten sam, w który jakimś cudem zaplątały mi się włosy, przebiegał wzdłuż jego boku i kończył się mniej więcej na wysokości krocza. Klęczałam przed nim, próbując uwolnić niesforne pukle i wykonując dziwne ruchy głową, kiedy do pokoju wszedł mój ojciec.
- Chciałem tylko powiedzieć, że kolacja jest już na stole.
Aaron włożył tę część stroju, która pozwoliła zasłonić mu całą twarz, a ja na zasadzie mimetyzmu wtopiłam się w czerwone fragmenty ów odzienia.
Jak widać poza faktem, że nieco zmądrzałam, niewiele zmieniło się w moim żałosnym życiu.


***
Dzień wcześniej


- No cóż, naprawdę spędzaliśmy ze sobą dużo czasu, no nie? – kontynuował Jack, ale w odpowiedzi jedynie spojrzałam na niego jak na skończonego idiotę. – Wiesz, że ranię wszystkich wkoło. Nie chciałem tego dla ciebie.
- No Jezu Chryste, wszystko rozumiem, serio. Wystarczy tych pogadanek.
- Właśnie nic nie rozumiesz. Bo jeśli ty tego chcesz, to ja też.  
- Co masz na myśli?
- Myślisz, że nigdy nie patrzyłem na ciebie, no wiesz, jak na kobietę. Kilka razy wykrzyczałaś mi nawet, że mogłabyś paradować przede mną nago, a ja nawet bym cię nie zauważył. To oczywiście absurd. Uważam, że jesteś atrakcyjna. Może nieco roztrzepana i niezdarna, ale na pewno atrakcyjna. Jesteś też mądrzejsza niż mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać. Nie mówiłem ci tego, żebyś nie obrosła w piórka, ale teraz wiem, że powinienem był cię komplementować na każdym kroku, bo być może wtedy nie byłabyś nieśmiałą intrygantką, która do wszystkiego dochodzi okrężną drogą.
- Nie wiem już czy próbujesz być miły, czy rzucasz te wszystkie aluzje, żeby mnie zdołować, ale nie sądzisz, że trochę już na to za późno? Widzisz nie rozumiem jednej rzeczy. Kiedy wreszcie zebrałam się na odwagę i powiedziałam ci, co leżało mi na wątrobie, ty w ramach kaprysu postanowiłeś mnie zignorować, ale kiedy Alice zrobiła dokładnie to samo, to nagle zachciało ci się prób prokreacji.  
- Wiem, że gdybym tych prób dopuścił się właśnie z tobą, to później bym tego żałował.
- Wow, dzięki, naprawdę.
- Chodziło mi raczej o to, że nie chciałbym cię wykorzystać.
- Już wcześniej zdążyłeś pozbawić mnie majtek i godności.
- Nie spodziewałem się łatwej rozmowy.
- No to chyba cię nie zawiodłam – spuściła wzrok, beznamiętnie śledząc nadmierną gestykulację jego dłoni. – Problem w tym, że ja też uważam, że jesteś atrakcyjny i tak dalej, tylko że obawiam się, że to może nie wystarczyć. Tak jak w piosence Coldplaya. Dostałam to, czego chciałam, ale niekoniecznie tego właśnie potrzebowałam.
- Daj spokój, Claire.
- Nie wiem czy byłabym w stanie zrezygnować ze snu, zastanawiając się czy nie spędzasz nocy z moją przyjaciółką. Zawsze wydawało mi się, że na ciebie nie zasługiwałam, ale ostatnio coś mnie tchnęło i stwierdzenie, że może być dokładnie na odwrót nie jest już dla mnie aż tak abstrakcyjne, wiesz?
- Pamiętasz ten film o dwójce przyjaciół, którzy  wbrew wszystkiemu kończą razem? Musisz pamiętać. Oglądaliśmy go razem.
- Ona na końcu umiera, Jack.
- Ty nie musisz – zapewnił, całkiem poważnie zresztą, co nie powiem, zbiło mnie z tropu, po czym złapał mnie za ramię. – Nie musisz też odpowiadać od razu. Nie jestem pewien czy chcę usłyszeć, co teraz dzieje się w twojej głowie. Dam ci czas, powiedzmy do jutra. O 22:00 będę czekał w naszej ulubionej knajpce i tam pogadamy na spokojnie, zgoda?
Wzruszyłam ramionami. Miał trochę racji, przynajmniej w tej części dosyć mocno sugerującej, że powinnam była ochłonąć.  


___________________________________________________

Omfg. Ostatni rozdział. Nie chcę walić tu mowy pożegnalnej, bo pojawi się jeszcze epilog, no ale MOJA CLAIRE, MOJE MALEŃSTWO NIEZDARNE, RÓWNIE KOCHANE, CO NIEZRÓWNOWAŻONE, BĘDĘ TĘSKNIĆ JAK WARIAT.

Przepraszam, że tyle trzeba było na niego czekać, ale zapewne podświadomie odwlekałam to, co nieuniknione. Bo to już praktycznie koniec.


Dobra, czekajcie na epilog. Postaram się, żeby pojawił się w miarę szybko, w końcu szykuje się już coś nowego. 

Łączna liczba wyświetleń