- Żartujesz? Uwielbiam łyżwy! –
pisnęłam niewiarygodnie irytującym tonem, starając się, by wszechobecną w moim
głosie ironię dla odmiany zastąpiła nutka fałszywego podekscytowania.
5 minut później
-
Nienawidzę łyżew! – przyznałam w końcu, kiedy po raz setny upadłam na kolana. Moja
irytacja ma swoje granice. Nieświadoma faktu, że Aaron właśnie pochylał się
nade mną, żeby zeskrobać mnie z lodowiska, dosyć gwałtownie podniosłam się z
gruntu, do którego powoli zaczynałam przymarzać. Na tyle gwałtownie, że moja
twarz zderzyła się z jego twarzą z niewysłowioną siłą. I BUM! Tym razem
wylądowałam na plecach. Odruchowo złapałam się za nos, który w tym zderzeniu
ucierpiał najbardziej i z przerażeniem odkryłam, że krwawię.
-
Nic ci nie jest? – zapytał szatyn, szczerze zaniepokojony i wyciągnął w moim
kierunku rękę, by pomóc mi wstać.
-
Zostaw mnie tutaj, żebym mogła wykrwawić się na śmierć – wydukałam, czując, jak
łzy mimowolnie napływają mi do oczu. Mocno oberwałam. Złapał mnie za policzki i
delikatnie odchylił moją głowę do tyłu. – Jak możesz być aż tak idealny?
Przecież to nienaturalne – palnęłam, kiedy ten tak troskliwie odgarnął pasmo
moich niesfornych włosów do tyłu. Majaczyłam. Można mi to wybaczyć. Ostatecznie
nieśmiało podałam mu kończynę górną (korzystając ze sposobności, że akurat była
jeszcze cała), a on jakimś cudem pomógł mi stanąć na nogi.
Nie
musiałam go długo przekonywać, żeby zabrał mnie do domu (naturalnie mojego, nie
ma tak dobrze). Po drodze jakieś milion razy przepraszał mnie za to co się
stało. Powtarzanie wyuczonej formułki: „naprawdę nic mi nie jest” nie było w
stanie sprawić, by choć na chwilę zapomniał o wyrzutach sumienia. Przecież mój
pusty łeb też brał w tym udział, nie rozumiem dlaczego wziął całą winę na
siebie. Kiedy zatrzymał się pod domostwem pana Wilsona, a jak pewnie pamiętacie
zawsze odprowadzał mnie dokładnie do tego miejsca, bo jakoś nigdy nie wpadłam
na to, by wyprowadzić go z błędu, wydałam z siebie ten budzący grozę okrzyk:
-
Mieszkam tam! – wskazałam palcem odpowiedni budynek znajdujący się
kilkadziesiąt metrów dalej. Spuścił wzrok.
Oczywiście,
że za bardzo się uniosłam. Milczenie było sto razy gorsze od tych ckliwych
tekstów, którymi próbował wyrazić swoją skruchę. Teraz to ja biłam się z
myślami. Straszna ze mnie zołza. A on tak bardzo się starał!
Tym
razem zatrzymał się dopiero pod właściwymi drzwiami.
-
Możesz już sobie iść – rzuciłam tym wrednym tonem, którego tak bardzo u siebie
nie lubiłam, jednocześnie wchodząc do środka. Po chwili zastanowienia dodałam już
dużo łagodniej: - Albo możesz przynieść mi trochę lodu.
Jakbym
jeszcze nie miała dosyć wody w tym akurat stanie skupienia!
Usiadłam
na kanapie, czując ogromną ulgę. Przywarłam do tego niewiarygodnie miękkiego
oparcia i ani śmiałam się stamtąd ruszyć. Zamknęłam oczy, by ulżyć swojemu
cierpieniu. Po chwili poczułam, jak Aaron przykłada mi ten zimny okład i mimo
wszelkich starań, włożonych w to, żeby udawać, że wcale nie jest tak źle, jak
mogłoby to wyglądać, syknęłam z bólu.
-
Dziękuję – jęknęłam cicho.
Naprawdę
czułam się dziwacznie. Ledwo kontaktowałam. Najchętniej w dalszym ciągu
napawałabym się ciszą, jednak nie było mi to dane.
-
O, Claire! Masz okres? – spytał Andrew, parskając śmiechem, po czym zniknął na
dłuższą chwilę. Niestety wrócił. Z paczką tamponów w dłoni. Dosłownie rzucił
nimi we mnie i zaśmiał się szyderczo. Czy do niego jeszcze nie dotarło, że
cierpiałam w dosłownym tego słowa znaczeniu?
Nie
minęło nawet trzydzieści sekund, kiedy usłyszałam głos taty, dobiegający z
kuchni:
-
Claire! Możesz mi pomóc?
-
Nie, Ted. Jestem tak jakby zajęta! – odparłam nieco opryskliwie, napotykając
przy tym na karcący wzrok Ramseya. Tak, zwracam się do ojca po imieniu. Tak,
wiem, że znowu nie potrafiłam pohamować swojej złośliwej natury.
Głowa
rodziny dosłownie wychyliła się zza kuchennych drzwi, mrucząc coś jakby ciche
„dobry wieczór”.
-
Nie mówiłaś, że przyprowadzisz swojego absztyfikanta.
-
Ted! – warknęłam zdrowo sfrustrowana. – Zatkaj uszy, Aaron.
I
co z tego, że się zaśmiał, skoro i tak usłyszał już za dużo? Moja rodzina
zawsze była taka wspierająca i wyrozumiała! Rileyowie ewidentnie mają
kompromitację we krwi.
Godzinę później
Czy
ja w ogóle posiadam jeszcze rozum? Ja rozumiem, że w tej rodzinie bardzo łatwo go
zatracić, no ale litości.
Ktoś
zapukał do drzwi mojej sypialni, więc bez wahania krzyknęłam krótkie: „proszę”,
bo myślałam, że to Ted albo Andrew, w najgorszym wypadku Alice (najgorszym pod
tym względem, że na tę chwilę wolałabym, żeby możliwie jak najmniej osób
oglądało mnie w tym stanie).
Wilshere
nie potrafił pohamować śmiechu. Ile czasu może trwać histeryczny napad
spazmatycznego chichotu? W moim mniemaniu trwało to całą wieczność. Zdążyłam
już nawet wyciągnąć ten pieprzony tampon z nosa.
Zapamiętaj:
nigdy, ale to przenigdy nie stosuj się do porad starszego brata, bo ten albo
rzeczywiście chce ci pomóc, albo (i to już dużo bardziej prawdopodobne) cieszy
go twoja bezradność i chce się zabawić twoim kosztem.
- Nienawidzę cię - owszem, tylko tyle miałam
mu do powiedzenia. Obróciłam się do niego tyłem, podkulając kolana pod samą
brodę i jakby nigdy nic zaczęłam malować paznokcie na wściekle czerwony kolor.
Postanowiłam udawać obrażoną na śmierć.
-
Claire… - szepnął tym swoim niesamowicie męskim głosem. Ktoś tu miał chyba
nadwyżkę hormonów, bo czy to normalne, żeby brzmieć w ten sposób już w tak
młodym wieku? Dlaczego w ogóle analizuję to za każdym razem gdy tylko otworzy
usta? I wreszcie: dlaczego zasypuję sama siebie pytaniami, na które nie
potrafię odpowiedzieć? Nieważne. Teraz Wilshere powtarzał moje imię
nieskończoną ilość razy, szturchając mnie przy tym łokciem, a wszystko po to,
żebym zwróciła na niego uwagę. Co za prymityw. – Claire, gniewasz się na mnie? –
zapytał w końcu tak rozczulającym tonem, że parsknęłam śmiechem. Tylko na to
czekał. – Ktoś tu był na randce i nie zamierza się tym chwalić.
-
To nie była randka, tylko spektakularna katastrofa. Mój specyficzny opatrunek
jak widać nie dał ci do myślenia, więc pozwól, że cię oświecę – mój nos krwawi,
a raczej krwawił, bo etap, w którym strużki krwi spływały po mojej brodzie mamy
już widocznie za sobą.
-
Uderzył cię?
-
Boże, nie!
-
No tak. Mówimy o Aaronie. Powinienem był cię uprzedzić.
-
O czym ty mówisz? – skrzyżowałam ręce na piersi i rzuciłam mu jedno z tych
oskarżycielskich spojrzeń. Myślałam, że jak zwykle zgrabnie przejdzie do swojej
ulubionej czynności, jaką od zawsze było nabijanie się ze mnie, ale nie tym razem.
Jack Wilshere był bardziej poważny niż kiedykolwiek, a to do niego ani trochę
niepodobne.
-
Bo widzisz, każda „nieskazitelna istota”, jak ty to ładnie określiłaś, nadając
Ramseyowi ten przydomek, musi posiadać jakiś defekt – zaczął spokojnie,
nadmiernie przy tym gestykulując i przybierając minę domorosłego psychologa.
Uniosłam brew ze zdziwienia, niecierpliwie wyczekując puenty. – W jego
przypadku jest to pech. Zwyczajnie prześladuje go pech.
-
To tak jak mnie. Ale mi to nowość.
-
Nie, ty jesteś raczej niezdarna. Jego natomiast szczęście omija szerokim
łukiem.
-
Hej, dzięki! – walnęłam go poduszką, bo akurat była pod ręką, ale nie wiem jak
by się to skończyło, gdyby gdzieś w pobliżu leżała jakaś cegła, ewentualnie
patelnia. – A jaki jest twój defekt, geniuszu?
-
Nie mam takowego – wzruszył ramionami, a kiedy po chwili głębokiej refleksji na
jego twarzy zagościł arogancki uśmiech, błyskawicznie dodał: - Ale dobrze
wiedzieć, że uważasz mnie za nieskazitelną istotę.
-
Przystopuj, Apollo – poklepałam go krzepiąco po ramieniu i obdarzyłam
najbardziej ironicznym uśmiechem, na jaki było mnie stać. Skubaniec zawsze
łapie mnie za słówka. Muszę bardziej uważać na to, co mówię. – A tak właściwie,
to po co przyszedłeś?
-
Co prawda nie zasłużyłaś sobie na to, ale ponieważ wyjeżdżasz na święta… - szatyn
pokręcił głową z niedowierzaniem, po czym po chwili wahania podał mi małe zawiniątko.
– Nie wspominając już o tym, że dałem ci już twój wymarzony prezent. Jakbyś
zdążyła już zapomnieć, to dzięki mnie twój ósmy cud świata klepnął cię w tyłek.
-
Jesteś najlepszym świętym Mikołajem jakiego znam – przyznałam, choć nadal na
samą myśl o tej akcji z choinkowym przebraniem robi mi się niedobrze.
-
Otwórz go dopiero jak sobie pójdę, żebym nie musiał oglądać twojej
rozczarowanej miny, jeśli ci się nie spodoba. Byłoby niezręcznie.
Jak
w ogóle mógł pomyśleć, że nie spodoba mi się płyta Beatlesów? Nie, on musiał
wiedzieć, że Revolver to absolutny
must-have każdego zadeklarowanego fana i perfidnie, bez żadnych skrupułów
droczył się ze mną. Bałam się, że po pozbyciu się starannie posklejanego
papieru ozdobnego, moim oczom ukaże się coś w rodzaju Kamasutry i karteczki z napisem: „to takie trochę bardziej dla
Aarona”, ale widocznie to tylko moja wyobraźnia wkroczyła na wyższy poziom perwersyjnej
kreatywności.
Niestety
musiałam zabrać się za pakowanie swoich rzeczy. Święta we trójkę to po prostu
nie jest dobry pomysł. Przeżyłam to na własnej skórze. Spędzenie ich u ciotki
Emmy było nie tyle najlepszą, co jedyną dostępną opcją. I tak skończyłam w
różowym pokoju jej córki, co wieczór wydzwaniając do Alice i bezwstydnie
szlochając nad własnym losem.
Tuż
przed wyjazdem podrzuciłam Wilshere’owi egzemplarz jednej z moich ulubionych
książek. Wiedziałam, że Zabić drozda
od razu wyląduje w kącie, spędzi tam najbliższą dekadę, stopniowo odchodząc w
zapomnienie i w najgorszym wypadku posłuży mu jako podkładka pod obłocone korki
a jednak nie mogłam powstrzymać się przed tym, by wręczyć mu coś nad wyraz
osobistego.
__________________________________________________
Dobra, mam nadzieję, że nie przynudzam, bo ze wszystkich możliwych
reakcji, jakie mogłabym w Was wzbudzić, nuda byłaby tą najgorszą, przynajmniej
dla mnie. Tak więc mam nadzieję, że rozdział nie wyrządził większej krzywdy w
Waszej psychice.
Szczęśliwego!