Przez krótką chwilę wydawało mi
się, że mam jakiś wybór. Byłam jak ta Bella, rozdarta między dwojgiem mężczyzn.
Meyer była jednak geniuszem, ale nie przewidziała kilku czynników. Tak zwane
samo życie jest dużo bardziej zawiłe. Na ten przykład mój Jacob, czytaj
przyjaciel, do którego poczułam miętę był w gruncie rzeczy męską szmatą, która
nawet na jakiś czas nie potrafiła się przestawić na monogamię. Mało tego, tutaj
sytuacja była odwrócona. Wilkołak Belli się w niej podkochiwał. W prawdziwym
życiu okazałam się zoofilem, w dodatku było to totalnie i beznadziejnie
nieodwzajemnione. Jeżeli chodzi o mojego pożal się Boże Edwarda, to był dużo,
dużo bardziej przystojny, przytulanie go nie sprawiało problemu, jako że był
cieplutki jak te świeżo wyjęte z piekarnika bułeczki, nie planował
romantycznego wysysania mojej krwi do cna (chyba) i nie wskakiwał do mojej
sypialni przez okno. Mało tego, nie byliśmy już nawet razem.
Tak, główna różnica pomiędzy mną
a Bellą (poza tym, że była taka apatyczna, jej usta były wreszcie rozchylone i
zwyczajnie nie dało się jej lubić) była taka, że jej pragnęło dwóch kolesi (w
dodatku innego gatunku; ta to ma szczęście) a ja doszłam do punktu, w którym
nie chciał mnie już żaden. Coś jakbym cofnęła się w czasie o jakiś rok, może
dwa lata. Znowu byłam niewidzialnym odludkiem, a jedyną osobą, która chciała ze
mną spędzać wolny czas był o dziwo mój braciszek. Chyba podłapał, że zaczęłam
popadać w depresję, bo ni stąd ni zowąd zaczął mnie zapraszać na różne eventy i
tak towarzyszyłam mu na kilku imprezach dla studentów, zaczęliśmy razem jadać
na mieście i tak dalej. Gdyby nie to, że byłam piątym kołem u wozu, bo wszędzie
zabierał ze sobą naturalnie swoją byłą-nową dziewczynę, to chyba mogłabym nawet
powiedzieć, że byliśmy wzorcowym rodzeństwem.
Zapoznał mnie nawet z takim
jednym. Koleś totalnie nie w moim typie. Znaczy może i w moim typie, ale
skończyłam z pewnymi siebie cwaniaczkami.
- Więc… jaka jest twoja ulubiona
pozycja? – zapytał ni to z dupy, ni to z trąbki. Zmarszczyłam brwi, utkwiwszy w
lekkiej konsternacji, no bo czy on naprawdę o to zapytał w trakcie naszej
pierwszej konwersacji? Może by tak spytał jak mam na imię, czy coś? Znaczy w
zasadzie tacy jak on i tak o tym szybko zapominają. A Andrew powiedział tylko
coś w stylu „to mój kumpel, to moja siostra”. No więc tajemniczy arogant
pozostał Kumplem.
- Ofensywny pomocnik! – wypaliłam,
korzystając z okazji, że byliśmy w pubie, w którym emitowano akurat jakiś mecz.
Teraz nie ja jedna byłam lekko zdezorientowana.
- Jesteś urocza.
- Nie chcę być urocza. Jestem
pieprzoną boginią seksu.
- No nie wątpię – uśmiechnął się
cwaniakowato. Jak on śmiał zachowywać się w ten sposób? Pewna siebie dupa to
najgorszy rodzaj dupy. – Nie spytasz jak mam na imię?
- Hohoho, myślisz, że dam się
zwieść temu uśmieszkowi? Po co mi to? Żebyś mógł powiedzieć, że w nocy będę je
wykrzykiwać? Myślisz, że to ty mnie podrywasz? Tak naprawdę mam cię w garści i
wystarczy, że kiwnę palcem, a skończymy na tylnym siedzeniu twojego samochodu.
Zakładam, że skoro stać cię na te ciuchy, to takowy posiadasz. Mogłabym ci
pokazać rzeczy, o których ci się nawet nie śniło. Chcesz zobaczyć duży wóz na
moim udzie?
- Cześć, Claire – czy tylko coś
sobie ubzdurałam, czy właśnie usłyszałam głos Aarona? To już nawet nie można wyjść z domu, żeby nie
natknąć się na swojego eks. Niechętnie przeniosłam wzrok z nowego Kumpla na
Ramseya. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu nie był sam. Zza jego pleców wyrosła
nagle niewysoka blondynka. Średnio się na tym znam, ale chyba była pełną dziesiątką.
Te wielkie, zielone oczy, nieskazitelne brwi w stylu Kim Kardashian i
niewiarygodnie zgrabne nogi. Gdzie to się miało do mojego skromnego minus dwa.
– To jest właśnie Camilla.
Nakleiłam na twarz sztuczny
uśmiech. Jack może fotografował się z psami, ale nie przyprowadzał ich do baru,
tymczasem Adonis przyszedł tam ze swoją suką.
O mój Boże. A co jeśli usłyszał
jak nieudolnie próbowałam wmówić Kumplowi, że mnie podrywa?
- Matty – przedstawił się w
końcu, żywcem wyjęty z żurnala brunet, ale nie mi, tylko tej dwójce. Boże,
Aaron totalnie musiał sobie pomyśleć, że to była randka, że ja byłam na randce.
– Może się przysiądziecie? – zapytał niewinnie mój towarzysz , mimo zabójczego
spojrzenia, jakie mu wtedy posłałam. Wybaczyłam mu tylko dlatego, że po chwili
prawie niezauważalnie podmienił nasze napoje. W sensie oddał mi swojego drinka.
Jak mogłabym się gniewać na kogoś, kto tak dobrze znał moje potrzeby? Przydałby
mi się ktoś taki. Pełnoletni. Próbujący mnie spić.
- Miałam ci właśnie pokazać duży
wóz, pamiętasz? Mamy taką gwieździstą noc – zaoponowałam ostro, ale
bezskutecznie, bo nim się obejrzałam, zostałam otoczona z obu stron – z jednej
przez mojego dream boya, z drugiej przez jego sukę, a na domiar złego naprzeciwko
mnie siedział jeszcze Kumpel. Zapowiadał się iście interesujący wieczór.
- Daj spokój, maleńka. To może
poczekać.
Maleńka, serio? W porównaniu z
Camillą wyglądałam co najmniej jak słonica. I wtedy zdałam sobie sprawę z tego,
że typ nawet nie wie jak mam na imię. Nieważne.
Podeszłam do baru, żeby zamówić
colę. Aaron najwyraźniej postanowił dotrzymać mi towarzystwa. Nie rozumiałam o
co w tym wszystkim chodziło, dopóki nie spojrzał w bardzo jednoznaczny sposób
najpierw na mnie, a później na Kumpla.
- Nie chciałem, żeby tak to
wyglądało. Z Camillą. Powinienem przedstawić was sobie wcześniej, wytłumaczyć
ci…
- Daj spokój. Wszystko rozumiem.
Naprawdę, nie przeszkadza mi to – uśmiechnęłam się blado, próbując zamaskować
to, że tam w środku rozpadałam się właśnie na miliony kawałków. Znalazł sobie
kogoś, kto bardziej do niego pasował. Kogoś z jego ligi. A ja…
- Cóż, cieszę się, że ty też
kogoś sobie znalazłaś.
A ja utkwiłam z kolesiem,
którego poznałam kilkanaście minut wcześniej?!
Czekaj, czekaj…
Ramsey nie pomyślał chyba, że
Kumpel był tą moją jednonocną przygodą?
- Mark, możemy już iść?
- Matty.
- Nieważne.
Zobaczyłam osąd w oczach Aarona.
Totalnie pomyślał, że zaliczyłam tego kolesia. To było w sumie całkiem
schlebiające. Ostatecznie to ciacho 10/10 would bang. Nie wiedziałam tylko czy
aby przypadkiem nie komplikowało to jeszcze bardziej mojej sytuacji. Już nawet
taka emocjonalna zdzira jak Bella ograniczyła się do dwóch facetów, a ja nagle
byłam otoczona przez trzech, z których jednego nawet nie znałam, a pozostali
dwaj mnie nie chcieli?
- Taaak, chyba możemy się
przenieść do mnie – wybełkotał, kątem oka zerkając na Ramseya. Chyba już
wszystkiego się domyślał, bo z jego twarzy nie schodził uśmiech, kiedy
opuszczaliśmy to miejsce.
- Dobra, to cześć! – rzuciłam, kierując
się… właściwie to nie wiedziałam, gdzie chciałam wtedy iść, bo na pewno nie do
domu, skoro nogi niosły mnie w inną stronę. Chyba po prostu chciałam jak
najszybciej się stamtąd ulotnić.
- Zaczekaj – złapał mnie za
ramię, a obróciłam się w spowolnionym tempie. Moja mina mówiła: „o co ci chodzi
człowieku”, jego zaś: „moja fryzura jest nieskazitelna”. Był tak głęboki jak ta
kałuża, w którą wdepnęłam sekundę wcześniej.
- Słuchaj, Johnny Bravo, chcę
iść do domu.
-
Obiecałem twojemu bratu, że cię przypilnuję – na dźwięk tych słów moje brwi
samoistnie powędrowały ku górze; podejrzewam, że jeszcze trochę, a zetknęłyby
się z linią włosów. Świetnie. Więc teraz nawet ten egocentryczny do bólu
głupek, który nie wiem jakim cudem był ze mną spokrewniony, martwił się o mnie.
Uważał, że potrzebuję opieki. Prawdziwe pytanie brzmiało jednak: dlaczego
nasłał na mnie męską zdzirę? Czy nie domyślał się, że będę chciała odczekać
obligatoryjnych kilka tygodni, miesięcy, LAT, z naciskiem na to ostatnie, zanim
znowu stawię czoła komuś takiemu jak Jack? Brunet zdawał się czytać mi w
myślach, bo odpowiedział na nurtujące mnie pytanie na głos. – Stwierdził, że
jesteś jedyną osobą, która będzie w stanie oprzeć się mojemu urokowi.
-
A ty zgodziłeś się mnie niańczyć, świetnie.
-
To był twój były? Nieźle – pokiwał głową z uznaniem. Brawa za niedorzecznie
subtelną zmianę tematu by the way. Uśmiechnęłam się. To brzmiało trochę jak
komplement. No ale później przypomniałam sobie, że w ostatnim czasie poniosłam
porażkę na absolutnie każdym szczeblu i mina automatycznie mi zrzedła. – Musisz
się napić. Wiesz co najlepiej uleczy twoje złamane serce? Wódka. Tak się
składa, że mam jakąś w samochodzie – uśmiechnął się szeroko, jakby reklamował
ów alkohol. - Daj spokój, Riley. Chcesz to jakoś odreagować czy nie?
Wiecie
jaka jest moja największa wada? Poza tym, że jestem brzydka, gruba, cyniczna,
wredna, niezdarna i głupia? Zdradzę wam pewną tajemnicę. Claire Riley nie
potrafi nikomu odmawiać. Przynajmniej jeśli chodzi o tę rzecz na „a”.
Johnny
Bravo stwierdził, że kilka drinków pozwoli mi zapomnieć o Adonisie. Uznałam, że
wypiłam za mało. Musiałam w końcu zapomnieć o dwóch facetach, teoretycznie
powinnam więc wchłonąć dwa razy więcej.
Upewniłam się tylko w
przekonaniu, że nie potrafię zapomnieć.
Naturalnie wypiłam nieco za
dużo.
Nawet nie wiem kiedy wykręciłam
numer Wilshere’a. W mojej głowie miałam już ułożoną całkiem niezłą przemowę,
ale pijacki bełkot nie pozwolił mi błyszczeć inteligencją. Musiałam ograniczyć
metafory, epitety i wyrazy nacechowane emocjonalnie, bo ciągle miałam jakieś
durne skojarzenia, przez które co rusz wybuchałam śmiechem.
- Tak? – kurczę, koleś, pohamuj
ten seksapil, kiedy do mnie mówisz.
- Wiem, że mówiłam, że
potrzebuję przerwy, ale chyba zmieniłam zdanie.
- Daj mi ten telefon – przerwał
mi Matty. Jedną ręką musiałam odpychać go o siebie, jednocześnie odsuwając się od
niego możliwie jak najdalej, by móc w spokoju kontynuować rozmowę. Jack wciąż
milczał. – Dawaj ten telefon, albo zabiorę ci go siłą – wow, to zabrzmiało
całkiem groźnie. Zaczęła się prawdziwa szamotanina. W końcu nieszczęsna komórka
upadła gdzieś w okolicach nóg bruneta, a ja nie chciałam majstrować przy jego
kroczu, żeby ją stamtąd wydobyć. – Nie możesz od tak dzwonić do Aarona, dobra?
Wyjdziesz na skończoną desperatkę.
- Ale kiedy ja nie dzwoniłam do
niego!
Chyba podłapał temat, bo
postanowił sprawdzić listę połączeń.
- Jesteś bardziej popieprzona,
niż mi się wydawało.
Tak wyglądało nasze ostatnie
spotkanie. Żartuję, ale chłopak ewidentnie zaczął mnie unikać.
Zerknęłam na swoje przedramię.
Ślady zadrapań zaczęły blednąć, ale ręka była nadal obolała, nieco opuchnięta i
rozpalona. Kiedy bardzo się denerwowałam, wbijałam w nią paznokcie i robiłam to
praktycznie nieświadomie, dlatego dopiero po czasie zauważałam szkody, jakie
sobie w ten sposób wyrządzałam. Poza bólem fizycznym, obrzydzeniem do samej
siebie i lekkim upojeniem alkoholowym, nie czułam już zupełnie niczego.
Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu,
przed domem czekała na mnie Alice.
- No wreszcie! Od kilku dni nie
mogłam cię nigdzie złapać.
- Alice, to nie najlepszy
moment, serio. Jestem zmęczona, chce mi się rzygać…
- Kim jest ten typ, który cię
podwiózł?
Obróciłam się na pięcie. Okazało
się, że Matty nie zdążył jeszcze odjechać. Pewnie bał się, że roztrzaskam sobie
łeb o próg, czy coś w tym stylu.
- Znajomy.
- Słuchaj, musimy pogadać. Nie
chcę, żeby to wyszło od kogokolwiek innego. Zawsze mogłyśmy rozmawiać o
wszystkim. Proszę, obiecaj, że się nie zezłościsz – nalegała, ale w odpowiedzi
tylko westchnęłam. Czasami była taka irytująca. Przez dziewięćdziesiąt procent
czasu mówiła tylko i wyłącznie o sobie. Kiedy to ja zabierałam głos, to wiem,
że na dobrą sprawę tylko czekała na swoją kolej, żeby podkreślić, że to ona ma
gorzej. Zawsze tak było. Chyba już się do tego przyzwyczaiłam, ale raz na jakiś
czas miałam ochotę zdrowo jej przywalić. – Wiesz, że kiedyś między mną a Wszą
Łonową doszło do małego incydentu z wymianą śliny. Teraz, kiedy wreszcie wasza
sytuacja się unormowała, a ty wróciłaś do Aarona, chyba mogę wreszcie przyznać,
że czuję coś do Wilshere’a. Nie masz nic przeciwko?
Nie mam pojęcia jakim cudem
doszła do tak skrajnie niedorzecznych wniosków, ani dlaczego twierdziła, że
wróciłam do Ramseya, ale nawet nie chciałam wyprowadzać jej z błędu. Zamiast
tego wzięłam porządny rozmach i walnęłam ją w twarz. Pięść trochę mnie
zabolała, nie powiem.
***
Kilka dni później otrzymałam
dosyć niepokojącą wiadomość od Jacka z prośbą o natychmiastowe spotkanie na
boisku szkolnym, tuż po jego treningu. Przyszłam tam trochę za szybko.
Załapałam się na dosyć agresywny mecz. Zdziwiła mnie nieobecność Aarona.
Chciałam go zobaczyć. Po raz ostatni widziałam się z nim wtedy w pubie. Nie
mógł mnie tak po prostu wyrzucić ze swojego życia z dnia na dzień. Zdałam sobie
sprawę z tego, że to samo próbowałam zrobić z Wilsherem i miałam przez to okropne
wyrzuty sumienia. Z drugiej strony powiedziałam mu co mi leżało na wątrobie, a
jedyne co usłyszałam to jedno wielkie, bezwartościowe nic. Może dlatego
rozważałam ucieczkę, kiedy Jack poszedł się przebrać. A może bałam się, że mnie
dobije, mówiąc na przykład, że nigdy, ale to przenigdy nie myślał o nas w ten
sposób. Poczułabym się z tym wszystkim jeszcze gorzej, bo wyszłoby na to, że wszystko
to sobie ubzdurałam i coś było na rzeczy tylko w mojej głowie.
- Wiem, że jesteś na mnie zła,
dlatego nie przychodzę z pustymi rękami – oświadczył na wstępie, nie siląc się
nawet na powiedzenie sobie głupiego „cześć”. Przez chwilę szperał w swojej
kieszeni, a potem wręczył mi lizaka. – Bananowo-wiśniowy chupa chups. Taki jak
lubisz.
Zmarszczyłam brwi, ale przyjęłam
ten skromny dar. Przez dobrą chwilę męczyłam się z rozwinięciem papierka,
szeleszcząc przy tym niemiłosiernie, a potem bez zbędnych ceregieli wzięłam go
do buzi, patrząc mu prosto w oczy. LIZAKA WZIĘŁAM DO BUZI. O mój Boże, to nie
zabrzmiało dobrze, nawet w mojej głowie.
Chyba ogólnie miało to jakieś drugie
dno, bo nawet Jack się zawiesił, gapiąc się na mnie z rozwartymi ustami.
Ostentacyjnie rzuciłam więc lizakiem o podłogę.
- Ty tak na poważnie? Myślisz,
że mnie przekupisz?
- Nie, ale uznałem, że coś
takiego przynajmniej nie zaszkodzi. Myślę, że powinienem ci o czymś powiedzieć,
bo mimo wszystko lepiej, żeby wyszło to ode mnie.
- Serio? Ostatnim razem gdy to
usłyszałam, Alice skończyła z podbitym okiem.
- A więc już z nią rozmawiałaś.
Naprawdę nie wiem jak do tego doszło.
- Nie musisz mi się tłumaczyć.
To było całe wieki temu. Poza tym już od dawna o tym wiedziałam.
- I nic nie powiedziałaś? –
zmarszczył brwi. Nie wiem, coś nie pasowało mi w tej jego nadmiernej gestykulacji
i w spojrzeniu dziecka, błagającego o kupno nowej zabawki. – Czekaj. Całe wieki
temu? Sytuacja miała miejsce w zeszłym tygodniu.
- Zrobiliście to znowu?
- To był jeden jedyny raz, kiedy
poszedłem z nią do łóżka, przysięgam.
- Poszedłeś z nią do łóżka? –
powtarzając po nim tę okropną frazę, poczułam, jak serce podchodzi mi do
gardła. Nie wiem, czy byłam o niego zazdrosna. Zapewne nie. Nie po tym
wszystkim. Ja po prostu poczułam się zdradzona. Co prawda nie iściłam sobie
praw własności do tego kretyna, ale mimo wszystko cholernie mnie to bolało. Nie
tak jak zadrapane ręce, pięść po uderzeniu Alice, czy gardło od wiecznego
wydzierania się na wszystkich. Bolało bardziej. – Zasugerowała, że coś do
ciebie czuje. Wspomniała coś o waszym pocałunku. Tym, który miał miejsce dawno
temu. Zapytała, czy nie mam nic przeciwko temu – uśmiechnęłam się blado, trochę
tak, jakbym była obłąkana. Ostatecznie chciało mi się płakać, ale chyba
przywykłam już do porażki, więc nie tak łatwo było wcisnąć przycisk zarycz się na śmierć.
- Cholera jasna, nie chciałem, żeby to tak
wyszło.
- Alice to kłamliwa, samolubna zdzira.
Będziecie idealną parą. Macie moje błogosławieństwo. Ani trochę mi to nie
przeszkadza, uwierz. Ani trochę. Nie obchodzi mnie to, co robisz.
Ani z kim się pieprzysz, dodałam w myślach. Rzeczywiście do tej
pory zawsze tak było. Nie dbałam o to, dopóki poświęcał mi odpowiednio dużo uwagi.
Dopóki miałam tę małą część jego tylko dla siebie. Może było to odrobinę
samolubne, ale z drugiej strony dawałam mu przecież sporo wolności.
- Claire!
Jeszcze kilka razy usłyszałam za
plecami własne imię, ale ostatnią rzeczą, którą chciałam w tym momencie oglądać
była jego twarz. No, może poza mordą mojej pożal się Boże przyjaciółki.
***
Żeby jakoś odreagować stres,
wybrałam się na kolejną imprezę dla studentów i byłam o krok od doszczętnego
zeszmacenia się we własnych oczach, bo o mały włos nie przespałam się z Mattym.
W porę odzyskałam świadomość, chociaż nie było się czym cieszyć, bo wyrzuty
sumienia nagle wezbrały na sile i powróciło dobrze mi znane poczucie samowstrętu.
Naprawdę nie miałam po kogo
zadzwonić.
W zasadzie były dwa wyjścia:
mogłam schować głowę w piach tak jak zwykłam to robić ilekroć los sypał sól na
moje rany lub doprowadzić sprawy do spektakularnego finału.
- Dziękuję, że przyjechałeś – wydukałam,
władowując się do jego samochodu.
- Yhy – przytaknął, posyłając mi
pełne zaniepokojenia spojrzenie.
Nie wyglądałam najlepiej i
normalnie nigdy nie pokazałabym mu się w tym stanie, ale na tym etapie było mi
już wszystko jedno. Miałam poważniejsze problemy niż moja nieposkromiona
fryzura, którą mimo wszystko próbowałam uratować, ukradkiem przeglądając się w
ekranie telefonu. Baba to jednak nawet w obliczu życiowej tragedii pozostanie
tylko babą.
- Ja po prostu… w ciągu
ostatnich kilku dni straciłam dwójkę przyjaciół i nie miałam się do kogo
zwrócić.
- Średnio nadążam. Co się stało?
- Jack i Alice. Oni spali ze
sobą.
- Dlaczego tak bardzo ci to
przeszkadza?
- To był on – wypowiedzenie tych
słów kosztowało mnie dużo więcej niż mogłoby się wydawać. Głos mi się łamał, z
trudem łapałam spazmatyczny oddech, a całe ciało wzbraniało się przed tym
pokazem prawdomówności, ale powiedziało się „a”, to trzeba jeszcze powiedzieć
„b”. - Od początku chodziło o Wilshere’a. Miałeś rację, posądzając mnie o to,
że coś było między nami na rzeczy. To znaczy kiedy ty i ja jeszcze byliśmy ze
sobą, to do niczego między nami nie doszło, przysięgam. Problem w tym, że
jestem skończoną kretynką, która ubzdurała sobie, że tego właśnie pragnęłam. Bo
widzisz, mam mały kłopot z odróżnieniem pewnych uczuć i za każdym razem, kiedy
jakiś facet okaże mi choć trochę uwagi, od razu wyobrażam sobie nie wiadomo co.
A on poświęcał mi cholernie dużo czasu. Ale to było złe i doskonale zdawałam
sobie z tego sprawę. Czułam się trochę tak, jakbym zdradzała cię z nim, a ja
nie sądziłam, że kiedykolwiek będę zdolna do czegoś takiego – przełknęłam
głośno ślinę, czując jak do oczu napływają mi łzy. Zerkałam na niego ukradkiem,
ale nie miałam na tyle odwagi, żeby złapać z nim kontakt wzrokowy. Zamiast tego
skupiłam się na własnych rękach, które tradycyjnie już zadrapywałam do krwi. Delikatnie
przejechał palcami po wierzchu mojej dłoni, posyłając mi błagalne spojrzenie.
Chciał żebym przestała. Nie wiem tylko, czy chodziło tu o mój monolog, czy o
ten mały akt samookaleczenia. – Mogłabym obwiniać cały świat za sabotowanie
naszego związku, ale doskonale wiem, że nie potrzebowałam w tym niczyjej
pomocy. Ja i moja niesamowita skłonność do autodestrukcji. Nie chciałam, żeby
między nami zrobiło się poważniej, bo bałam się, że wtedy to ja skończę jako ta
skrzywdzona. Nie myślałam o tym, że po drodze zranię ciebie. Przepraszam.
- I mówisz mi o tym właśnie
teraz, bo…? – zmarszczył brwi, wertując mnie tym swoim na wskroś przeszywającym
wzrokiem, a ja miałam wrażenie, że w jego brązowych tęczówkach zagościł coś
jakby diaboliczny blask. Pewnie tylko coś sobie wmawiałam. Aaron figurował
przecież w słownikowych definicjach pod pojęciem „dobry człowiek”. Tamtego
wieczora był jednak szorstki i zdystansowany. Tylko raz doświadczyłam z jego
strony takiej obojętności i było to tuż po zerwaniu. Spuściłam wzrok niczym
katowane zwierzę i naciągnęłam na dłonie rękawy bluzy.
- Bo zasłużyłeś na odrobinę
szczerości po całym tym bajzlu, w który cię wmieszałam. Bo zrozumiałam, że
postąpiłam niewłaściwie. Bo mając pod nosem najlepszą opcję z możliwych, ja
rozmyślałam jakby to było, gdybym dokonała innego wyboru. A potem kiedy
praktycznie mleko zostało już rozlane, zaczęłam tego cholernie żałować. Na
Boga, ja nigdy niczego tak bardzo nie żałowałam w swoim życiu.
„MLEKO ZOSTAŁO JUŻ ROZLANE”.
Mleko. Skąd mi się, cholera jasna, biorą te durne porównania?
- To brzmi trochę jak ostateczne
pożegnanie.
- Może dlatego, że zrozumiałam,
że nie może być tak jak kiedyś.
Oparłam głowę na siedzeniu, w
milczeniu gapiąc się w drogę. Tak naprawdę fantazjowałam o waleniu łbem w słup,
ale udawałam mędrca, zagłębiającego się w tajnikach zagadkowości ludzkiej
egzystencji. Nim się obejrzałam, byliśmy już na miejscu. Wyskoczyłam z
samochodu z gracją kaskadera, co w sumie nie było takie trudne, jako że Ramsey
zdążył już zaparkować i nie musiałam uciekać z pędzącego pojazdu.
- Claire! – zawołał, a ja
odetchnęłam ciężko i niechętnie, bardzo powoli się obróciłam. – Trzymaj się.
Idąc tyłem w kierunku drzwi
frontowych, machałam mu co najmniej tak jakby miał wyjechać na wojnę. Nie
rozumiałam tylko dlaczego tak trudno było mu odjechać. Gdyby zrobił to
wcześniej, to oszczędziłby sobie widoku mnie samej, lądującej na własnych czterech
literach. Chodzenie do tyłu to nie taki znowu banał. Potknęłam się o płotek,
którym Ted ogrodził jakieś swoje grządki.
- Nic mi nie jest. Nic mi nie
jest – powtarzałam w nieskończoność, akcentując każde słowo. Nie wiem kogo
chciałam tym bardziej przekonać – siebie, czy jego.
Zwyczajnie podniesienie się
wydawało mi się w tym momencie za mało dramatyczne, dlatego leżałam tak jeszcze
przez dobrą chwilę, myśląc o tym jak miło byłoby, gdyby ojciec przyniósł łopatę
i zakopał mnie tam żywcem. Doszłam jednak do wniosku, że mój strój był za mało
odświętny jak na własny pogrzeb i nie chciałabym, żeby wszyscy oglądali mnie w
trumnie z tak okropną fryzurą i rozmazanym makijażem.
Ostatecznie co nas nie zabije,
to sprawi, że będziemy żałować, że tego nie zrobiło. Ale wstaniemy, strzepiemy
przysłowiową ziemię z kolan i z podniesionym czołem udamy, że nic się nie
stało. Udawanie stanie się łatwiejsze z dnia na dzień, obiecuję.
__________________________________________
Dobra
wiadomość jest jedna: wena chyba wróciła i ma się całkiem nienajgorzej.
Ociupinę
gorsza wiadomość: zbliżamy się do szarego końca.
Na
pewno nie porzucę jednak pisania, dlatego już wkrótce powinno pojawić się coś
nowego :3 Prawdę mówiąc nie mogę się już doczekać. Jack i ta menda Alice
strasznie działają mi na nerwach. Przepraszam, spieprzyłam.
Najprawdopodobniej
jednak odejdę trochę od idei fanfików i sama wykreuję wszystkich bohaterów. Mam
nadzieję, że nie opuścicie mnie od tak, bez słowa wyjaśnienia. Chociaż w sumie
i tak wszystko bym zrozumiała. Jestem beznadziejna.