środa, 31 lipca 2013

Rozdział 18. Jak sobie pościelesz...

Wilshere z podbitym okiem już sobie poszedł. Andrew pojechał odwiedzić Teda w szpitalu. Zostaliśmy sami.  
-Miałem zamiar zaproponować ci własnoręcznie wykonaną kolację, ale chyba naoglądałaś się zbyt dużej ilości krwi, żeby teraz... 
-Kocham jedzenie - odparłam. Było to równoznaczne ze stwierdzeniem, że nigdy nie mówię "nie", kiedy postawi się przede mną półmisek, yyy, no nie wiem, czegokolwiek? 
W komediach romantycznych najczęściej przygotowywaną przez parę zakochańców przekąską są ciastka (mąka we włosach, jakieś mleko czy co tam się jeszcze dodaje i oczywiście jajka, dużo jajek), choć mogę się mylić, nie oglądam zbyt wielu gniotów, ja natomiast skończyłam, jedząc kanapkę z masłem orzechowym.  
-To bardzo rozczarowujące. Przepraszam. 
-Nie! To jest... Jest idealne, serio. Kocham chleb. Kocham. Gdybym mogła, to jadłabym go codziennie. 
Dobra, przesadziłam. Czy da się jaśniej zasugerować, że docenia się czyjeś intencje? Chyba nie. W każdym razie zażenowanie malujące się na twarzy Aarona jakby nieco osłabło. 
Wilshere pocałował moją najlepszą przyjaciółkę. Ani trochę mnie to nie rusza.  
Jestem silną, niezależną kobietą (ha-ha-ha), która tkwi w dziwacznym związku z bogiem seksu. Tak, lubię podkreślać, że po tym wszystkim jakimś cudem udało mi się upolować Adonisa. Osiąg życia, no nie  
Jedynym powodem, dla którego znowu nieświadomie zaczęłam namolnie roztrząsać temat Jacka jest pieczywo, które leżało przed moim nosem, doprawdy. Mechanizm skojarzeń. Nasza pierwsza dłuższa konwersacja rozpoczęła się moim równie inteligentnym, co zaskakującym pytaniem, a mianowicie: "lubisz chleb?". Początek jego odpowiedzi był jakby niecenzuralny, ale nie przestawał się śmiać, kręcąc głową z niedowierzaniem, więc uznałam, że to bardzo dobry sposób na zawieranie znajomości, toteż każdą kolejną zaczynałam od tej pory od bezsensownych pytań. Raz padło nawet: "a wiedziałeś, że najdłuższy penis na świecie, mierzący ze dwa metry ma płetwal błękitny?". Ten nowo poznany koleś z baru już nigdy się do mnie nie odezwał. To nie jest dobry temat na pierwszą rozmowę. Na drugą - owszem, ale nie na pierwszą.  
-O czym tak myślisz? - Adonis sprowadził mnie na ziemię. Adonis. Cholernie często go tak nazywałam. To przez ten mój wiersz. 
Aaron, Aaron, mój ty Adonisie,  
Cały dzień rozmyślam o twoim...  
Chwytliwe, nieprawdaż?  
-O penisie płetwala błękitnego. 
-Aha - uciął, robiąc dosyć zdezorientowaną minę. Czyżby jeszcze nie przyzwyczaił się do tego, że miewam te swoje humorki, kiedy jestem gotowa poprowadzić konwersację chociażby na temat zwierzęcych genitaliów? Czy to takie dziwne, że celowo odpycham od siebie sferę problemów, które spadły na moje barki w ostatnim czasie, a pustkę po nich wypełniam jakimiś pierdołami, byle tylko choć na trochę zresetować skołatany umysł? 

*** 

Szykowałam się do wyjścia. Nie wiedziałam czym ten wieczór miał się różnić od wszystkich innych, ale Ramsey był dosyć nieustępliwy w tych swoich nie do końca udanych próbach poprawienia mi humoru, więc postanowiłam mu to wynagrodzić, a że do zaoferowania miałam niewiele, bo tylko niejaką Claire Riley, to przynajmniej dołożyłam wszelkich starań, żeby ta niedorajda wyglądała w miarę reprezentatywnie. Wcisnęłam się w czarną sukienkę i przeciągnęłam usta czerwoną szminką. Przez dłuższą chwilę wpatrywałam się w bezlitośnie osądzające mnie spojrzenie znajomej niezdary w lustrze. 
-Wiesz, że to było wyjątkowo głupie, prawda? Musiałeś o tym wiedzieć. Jak w ogóle do tego doszło, co? - wycedziłam, ani na moment nie przerywając przygotowań. Miałam jeszcze całą burzę włosów do ogarnięcia. 
-Płakała. Była załamana. Chyba nie potrafię się oprzeć kobiecie w potrzebie. 
-Oj, potrafisz, potrafisz.  
-Słucham? 
-Nic, nic. Mów dalej. 
-Byłem świeżo po zerwaniu z Vanessą. Ona właśnie zerwała z twoim bratem. Co jeszcze mam ci powiedzieć? Że wepchnąłem język w jej usta i praktycznie od razu zacząłem tego żałować? 
-Czekaj, czekaj - zasłaniając uda rękami wyłoniłam się z łazienki, bo po prostu nie mogłam zignorować tego typu wyznania. - Czy to... No wiesz... Czy to miało dla ciebie jakieś znaczenie? - wymamrotałam nieco ciszej, przenosząc wzrok na czubki własnych butów. - Rozumiem. Słabość do kobiet i tak dalej. Rany, gdzie według ciebie przebiega jakaś granica? Dlaczego to zrobiłeś, kretynie? Wiesz, wystarczy ruszyć te twoje skromne cztery litery do supermarketu, żeby spotkać całe tabuny potrzebujących, mój drogi filantropie. Pozwól, że spytam jeszcze raz: dlaczego? 
-A dlaczego psy liżą swoje jaja?  
-Bo mogą. 
I tak proszę państwa wygląda rozmowa na poziomie. Przyznaję. Pod tym pytaniem kryła się rozpaczliwa próba rozszyfrowania jego toku myślenia i rozstrzygnięcia bardziej nurtującej mnie kwestii, a mianowicie: DLACZEGO PAJACU MNIE WTEDY POCAŁOWAŁEŚ? Chyba wolałam nie wdawać się w szczegóły. Porównanie mnie do psa liżącego własne genitalia było już i tak ciosem poniżej pasa. 
-Test szczerości? - rzucił niby obojętnie, a jednak zabrzmiało to trochę tak, jakby mnie do owego testu przymuszał. Prawdomówność sprawdzaliśmy, mierząc sobie nawzajem puls. Chyba zbyt często oglądamy serial "Teen wolf". Przyłożyłam dwa palce do jego przedramienia, ale moje ręce trzęsły się tak bardzo, że nie byłam w stanie zrobić tego zbyt precyzyjnie, poza tym moje własne serce biło na tyle głośno, że praktycznie rzecz biorąc nie słyszałam niczego poza nim. - Na litość boską, Riley. - Tu zwinnym ruchem pozbył się swojej koszulki i obdarzył mnie jednym z tych swoich cwaniakowatych uśmieszków. - Powinno być łatwiej. 
Tak, Wilshere. Z moją ręką na twojej klacie, w dodatku w okolicy twojego serca było mi o niebo łatwiej. Co ja jestem, bohaterka filmów dla nastolatek, czy może tych o lekkim zabarwieniu erotycznym? 
-Czy to coś dla ciebie znaczyło? 
-Nie - odparł nieco opryskliwie. Dobra, grunt, że oddychał miarowo, a krew była pompowana w swoim naturalnym tempie, żadnego przyspieszenia, żadnego zakłócenia, które sugerowałoby, że blefował. Nie poruszał również nosem w ten zabawny sposób jak zdarzało mu się to w przeszłości, kiedy próbował mnie oszukać. Mówił prawdę. - Twoja kolej. - oświadczył dumny niczym paw, a ja w odpowiedzi nieśmiało wyciągnęłam przed siebie prawą rękę, drugą natomiast nadal kurczowo zasłaniałam nogi. - Jezu, Riley. Przystopuj z kawą albo przestań fantazjować o Ramseyu w mojej obecności. O co by tu... Ach, tak. Spałaś z Aaronem? - Zapadła cisza. Cholernie zależało mi na tym, żeby w tym momencie wtrącić swoje trzy grosze i skarcić go za przejaw przesadnej wścibskości, ale słowa ugrzęzły mi w gardle, bo jak niby miałabym to zrobić, skoro przeciwko mnie przemawiały pieprzone palpitacje serca, a on świdrował mnie wzrokiem w taki sposób, że miałam ochotę zatopić się pod ziemię, bo już nawet moja twarz zdradzała bardzo wiele, zwłaszcza te purpurowe policzki. - Claire Riley, jestem z ciebie taki dumny! Miesiące ciężkiej pracy z jedną z najbardziej opornych uczennic wreszcie się opłaciły i najwyraźniej już mnie nie potrzebujesz.  
-Nie zawdzięczam ci aż tak wiele, nie przesadzaj. 
-No tak. Pamiętasz jak powiedziałaś mu, że nie ma u ciebie szans, bo boisz się o swoje bezpieczeństwo? W dodatku nie odwzajemniłaś pocałunku. - Jezu Chryste. Muszę przestać mówić mu o wszystkim. - To było genialne. Podkopałaś jego ego, żeby pomyślał, że nie ma szans ani u ciebie, ani u nikogo innego. Później przygarnęłaś go do siebie. Pełnego kompleksów i niepewnego. Jak ta misjonarka. Właśnie, byłaś misjonarką? Jak tak teraz o tym myślę, to chyba wcześniej cię nie doceniałemClaire. 
-Możemy wrócić do tego etapu, w którym opieprzam cię za penetrowanie jamy gębowej mojej najlepszej przyjaciółki? 
-No, dalej. Poużywaj sobie. 
-Myślałam, że przez ciebie Alrew nie żyje. Mniejsza z tym. - Wilshere przez chwilę patrzył na mnie zdezorientowany, marszcząc przy tym brwi, a potem jego wzrok powędrował nieco niżej, a moje policzki oblał siarczysty rumieniec. Nie miał tego zauważyć. W ogóle nie miał prawa patrzeć na mnie w ten sposób. Pamiętacie ten bardzo zły okres dla świata mody, kiedy to półki sklepowe przepełnione były koszulkami z żałosnymi napisami w stylu: "twarz (tudzież bardziej dosadnie: oczy) mam nieco wyżej"? Przydałyby mi się spodnie, ewentualnie tabliczka z podobnym tekstem. - Jak wyglądam? - Postanowiłam w końcu przerwać chwilę krępującej ciszy. Oczekiwałam, że mnie okłamie i powie coś w stylu "jest dobrze". 
-Jak rasowa zdzira. A zasłaniasz się, bo...? 
-Chowam mój duży wóz. 
-Przepraszam bardzo, ale o czym ty u licha pieprzysz? 
-O tej cholernej konstelacji pieprzyków na moim udzie. 
-Duży wóz powiadasz? Pokaż go. - Jack o mało nie zakrztusił się śmiechem. Mój wyraz twarzy najwyraźniej wystarczająco dobitnie wyrażał kategoryczną odmowę, bo szatyn dosyć płynnie przeszedł do rękoczynów, pchnął mnie na łóżko i obezwładniłaby mieć swobodny dostęp do tej strefy, w której kończyła się kiecka. Palcem wskazującym prawej dłoni przejechał po mojej nagiej skórze, najdelikatniej jak to tylko możliwe. Nie powiem, żeby było to bliskie jakiejkolwiek z moich fantazji. Wręcz przeciwnie. W ramach protestu uderzyłam go z otwartej dłoni w czoło. - A niech to. Jak to możliwe, że nigdy wcześniej tego nie widziałem?  
No nie wiem, może dlatego, że kiedy pojechaliśmy nad jezioro, to za każdym razem kiedy znajdował się niebezpiecznie blisko, ja wskakiwałam do wody? Raz nawet zaczęłam tonąć. Cóż, pływakiem też jestem dosyć miernym.  
-Gratuluję. Pierwsze miejsce na liście osób, które irytują mnie do tego stopnia, że mam ochotę odrąbać im głowę i powiesić ją nad łóżkiem tylko po to, żeby za każdym razem przypominała mi o satysfakcji towarzyszącej tej zbrodni, jest już twoje.  
-Nie oszukujmy się. Jeśli zrobiłabyś coś takiego, to tylko po to, żeby każdego ranka tuż po przebudzeniu oglądać moją piękną twarz. A teraz zbieraj się, podwiozę cię do tego twojego Adonisa. Zbyt wielu facetów lubi patrzeć w gwiazdy.  
-Pieprz się, Wilshere.  
-Chcesz się spóźnić? - Szatyn uśmiechnął się ironicznie, zarzucając mnie sobie na plecy niczym worek kartofli. Miarka się przebrała. 
-Pozwól, że powiem ci coś o kobietach. My nigdy nie wiemy czego chcemy. Sprecyzowanie naszych pragnień to taki Mont Everest codziennych rozważań. Wydaje nam się, że wiemy co jest dla nas dobre i tak dalej, dążymy do tych swoich wyimaginowanych celów, ale kiedy wreszcie dostajemy tego przysłowiowego kota w worku, to zaczyna do nas docierać, że chyba coś jest nie tak, że może jednak nie tego potrzebowałyśmy. Żałujemy, że włożyłyśmy tyle czasu i energii w spełnienie jakiejś cholernej zachcianki. Wiesz kiedy wiemy, że na czymś nam zależy? Dopiero gdy to sobie odpuszczamy.  
-Nie, wcale nie jesteś na mnie zła - wymamrotał, odstawiając mnie na ziemię już przy jego samochodzie. Po drodze nie odezwał się już ani słowem, a że mnie również nie piekliło się do rozmowy, po ostatnim nieoczekiwanym słowotoku zapanowała grobowa cisza, zakłócana jedynie przez ledwo skrzeczące coś radio. Od siedzenia w milczeniu przeszliśmy do dziwnego przyglądania się sobie nawzajem tak, by wymusić na tym drugim konieczność odezwania się. - Słuchaj, nie wiem co znowu kotłuje się w tej twojej małej główce, ale pamiętaj, że to Aaron jest tutaj szczęściarzem, a nie ty. I jeśli nie zdasz sobie z tego sprawy, to będziesz miała do czynienia ze mną. 
Idiota. Kretyn. Skończony frajer. Czyżby za cel życiowy postawił sobie regularne mieszanie mi w głowie? I dlaczego u licha się uśmiechnęłam? Dlaczego tak grzecznie skinęłam głową na pożegnanie i wreszcie - dlaczego koniec końców nie byłam na niego ani trochę zła? Czułam się bardziej zażenowana niż wtedy, gdy opaliłam sobie nogi w sandałkach i zostało mi po nich poparzenie drugiego stopnia z bledszymi śladami w kształcie krzyża. Jack był jak ten krzyż na stopie. Musiałam z nim wszędzie chodzić i czekać aż wreszcie sam zniknie.  
Poprawiłam włosy co najmniej sześć razy, sprawdziłam, czy niczego nie zapomniałam (głównie rozchodzi się o telefon), poprawiłam makijaż, a dokładniej zadbałam o to, żeby usta nadal wyglądały tak jak przed wyjściem z domu. CO MNIE W OGÓLE PODKUSIŁO Z TĄ SZMINKĄ? Muszę przyznać. Trochę to trwało. Próbuję sobie przypomnieć co takiego sobie wtedy wyobrażałam, w każdym razie jego pomysł na ten wieczór lekko odbiegał od mojej wizji idealnej randki. Wolałabym wrócić do kanapek (choć dorzuciłabym do tego wino, dużo wina, no dobra, może lepiej nie, bo wypijam je duszkiem, a później zaczynam robić naprawdę dziwne rzeczy, a "dziwne" w moim słowniku są jeszcze dziwniejsze niż pospolite "dziwne"). Nie chodzi o to co robił, w końcu mowa tu o Adonisie, równie dobrze mógłby paradować nago po salonie, albo tańczyć salsę - również nago (cholera, muszę go jakoś do tego namówić), mogłabym zresztą przysiąc, że otaczała go poświata, bo przecież wszystko czego się podejmował ulegało gloryfikacji; problem pojawiał się jednak ilekroć otwierał usta (no, może nie za każdym razem, jeśli wiecie o czym mówię), bo kiedy nie próbował mnie rozbawić, stosując te swoje niekoniecznie przemyślane teksty na podryw, mówił na przykład coś takiego: 
-Zapisałem nas na lekcje tenisa. Podobno jesteś dobra, poza tym wolisz aktywnie spędzać czas, a ostatnio trochę się rozleniwiliśmy... 
O nie, mój kochany. Jak na mój gust byłam wręcz przemęczona. Szczytem wysiłku było dla mnie włączenie telewizora bez użycia pilota. No, może nieco przesadzam (prawie w ogóle nie oglądam telewizji, hehehe)ewentualnie mogę jeszcze poeksperymentować z wykonywaniem ćwiczeń Kegla, ale... 
Ja dobra? W tenisa? Wolę aktywnie spędzać czas? 
Odnotować w wolnej chwili: zamordować Wilshere'a. Napisałam mu zresztą smsa, ale autokorekta zmieniła "jesteś trupem" na "jesteś grupek". Przypuszczam, że zrozumiał aluzję (no, ewentualnie mógł pomyśleć, że chciałam nazwać go "głupkiem"), bo sam miał z tym mały problem. Za każdym razem w wiadomościach zwracał się do mnie per "Claude".  
I po co ja się w ogóle staram, skoro ten wredny skrzat raz na jakiś czas robi coś takiego? 
Mój niby chłopak, a mówiąc dokładniej niezdefiniowany potwór, który miał zamiar wszczepić we mnie miłość do uprawiania sportu, znany również jako Aaron Ramsey starał się, żeby było miło i tak dalej, zabrał mnie do kina i pozwolił mi nawet wybrać film, który mieliśmy razem obejrzeć, ale wtulona w jego ramię, potrafiłam myśleć jedynie o tym, że byłam podłą intrygantką. No właśnie - byłam nią, czy nie? Na pewno nie zrobiłabym tego w pełni świadomie, ale co jeśli działałam instynktownie i gdzieś tam w środku wiedziałam co trzeba zrobić, żeby usidlić Adonisa? Podkopując jego pewność siebie, serio? To było jednocześnie tak bardzo niepodobne i tak bardzo podobne do Claire Riley. Z jednej strony nigdy nie zrobiłabym czegoś takiego, ale z drugiej wszyscy jesteśmy egoistami i co jeśli chciałam, żeby choćby przez pięć minut poczuł się tak jak ja czuję się dwadzieścia cztery godziny na dobę?  
-Raaaamsey? - szturchnęłam go w bok, ale ten nie przestawał wpatrywać się w ekran. "The world war Z" to i tak nie był film dla mnie. Skąd moglam wiedzieć, że tematem przewodnim będą zombie? - Raaaaaaamsey 
-Co? - uśmiechnął się, wystawiając na pokaz szereg perlistych ząbków. Cholera jasna, skup się, Claire 
-Uważasz, że jestem perfidną manipulantką, zdolną do wszystkiego i gotową zapomnieć o wszelkich zasadach, byle tylko spełnić swoje egoistyczne zachcianki? 
-Nie. 
-Dzięki. Raaaamsey?  
-Tak? 
-Przepraszam za te wszystkie okropne rzeczy, które padły z moich ust pod twoim adresem kiedy... No dosyć dawno temu. Wiesz, że tak nie myślę, no nie? 
-Yhy - znowu się wyszczerzył. Czy on mnie w ogóle słuchał? Cóż, nie mogłam konkurować z ożywającymi umarlakami. Kurczę, w połowie filmu zorientowałam się, że główną rolę gra w nim Brad Pitt. Było powiedzieć. Skoncentrowałabym się ociupinę bardziej. Póki co jednak wolałam skupić się na Ramleyu, którego lepsza połowa (ta Ramseyowa, broń Boże Rileyowa) wolałaby z kolei, żebym co nieco zapamiętała z tego seansu. Ja jednak zagłębiałam się w myśleniu o sobie jako o wyrachowanej zdzirze, jednocześnie przyglądając się idealnej strukturze twarzy Adonisa. 
-Raaaamsey - szepnęłam po raz któryś z kolei. Nie powiem, lekko się zirytował, ale jako człowiek o stalowych nerwach, obdarzył mnie pełnym wyrozumiałości spojrzeniem, cierpliwie wyczekując puenty. - Masz ty jakieś kompleksy? 
-Moje stopy.  
-Co z nimi nie tak? 
-Są za duże - burknął pod nosem, po czym sięgnął po popcorn jakby nigdy nic. Ja tu się starałam przeprowadzić analizę psychologiczną, a on się zwyczajnie opieprzał. - Ale wiesz co mówią. Duże stopy, duży... - urwał, bo jak to bywa w takich sytuacjach, niepotrzebnie uniósł głos, a że zapanowała akurat grobowa cisza, bo scenarzyści próbowali trzymać widzów w napięciu, oburzony wzrok kilku osób przeniósł się na nas. Przez jakieś dziesięć sekund byliśmy w centrum zainteresowania. Najbardziej zniesmaczona była starsza pani, siedząca za Aaronem. Kto w ogóle pozwoliłby swojej babci na oglądanie takich filmów? 
-Nos! - wypaliłam wreszcie. Brawo, Claire, ty to jednak zawsze znajdziesz wyjście z każdej sytuacji.  
Głos rozsądku w mojej pustej głowie (Orlando Bloom w ramach przypomnienia) katował mnie refleksjami na temat tego pseudo związku. Och, zamilcz, nieuchwytny Orlando. Co ty tam wiesz.  
Miałam ogromne wyrzuty sumienia i skoro te pieprzone lekcje tenisa miały być dla mnie pokutą za bycie skończoną bitch, to postanowiłam je przyjąć na klatę. Już w poniedziałek znaleźliśmy się na korcie, gdzie Aaron postawił mnie przed faktem dokonanym. 
-Gram z amatorami. Ciebie zapisałem do grupy o poziomie zaawansowanym. 
Płakałam. Tam w środku. Płakałam z rozpaczy i przez własną głupotę. 
"Tenis to będzie twój sport", akurat 
-Jejku, dziękuję, ale czy to aby przypadkiem nie mija się z celem? Wiesz, robimy to, żeby pobyć trochę ze sobą, a w ten sposób bylibyśmy rozdzieleni. Chcę grać z tobą! - skrzyżowałam ręce na piersi i starałam się wyglądać na szczerze zmartwioną, choć nie z powodów, których nie omieszkałam użyć jako wiodącego argumentu.  
-Masz rację, przepraszam. 
Ponownie zaczęłam oddychać. To było zadziwiająco łatwe. Powiedziałabym nawet, że mogłam na nowo spać spokojnie, ale nawet nie myślałam jeszcze o spaniu (nie, wcale nie marzyłam o popołudniowej drzemce), poza tym miałam mecz do rozegrania, no nie? Mój serw nie pozostawiał żadnych złudzeń. Nie umiałam grać i moje fantazje, w których w magiczny sposób nauczyłam się grać we śnie (chyba naprawdę byłam bardzo zmęczona, skoro tematem numer jeden moich rozważań stał się sen) właśnie w dosyć drastyczny sposób zderzyły się z rzeczywistością i praktycznie od razu przegrały tę nierówną walkę. Dosyć niemrawy backhand, tragiczny forehand, "lepiej ty zacznij" i tak w kółko. Ku mojemu zaskoczeniu, Ramsey wciąż się uśmiechał.  
-Wiem co kombinujesz. 
-Tak? - Z wrażenia przerwałam to charakterystyczne, głośne postękiwanie. Jedyną rzecz, którą robiłam jak należy.  
-Nie musisz dostosowywać się do mojego poziomu, serio. Będzie lepiej jeśli nabiorę tych dobrych nawyków, sama rozumiesz. 
-Jasne - odparłam, niby przypadkiem poprawiając bluzkę tak, żeby maksymalnie wyeksponować swoje wdzięki. Niektórzy mówią, że owe wdzięki mają własne pole grawitacji, bo przyciągają facetów (ewidentnie muszę skończyć z oglądaniem programów na TLC, no ale gdzie indziej można zobaczyć wycinanie czyichś sutków?), a na przyciąganiu wzroku jednego faceta aktualnie mi zależało. Zaczęły mu umykać niedociągnięcia w mojej grze, sam zresztą nie potrafił władać rakietą. 1:0 dla Claire Riley, choć w rzeczywistości gdyby tylko Aaron choć na chwilę skupił się na podliczeniu punktów, to wiedziałby, że wygrywa.  
Lily i Robin katują ratują świat.  
To musiało nastąpić. Instruktor po prostu nie mógł zlekceważyć najsłabszej dwójki na zajęciach. Westchnęłam ciężko, kiedy podszedł do mnie i coś tam zaczął mi tłumaczyć. Jedyne, co zapamiętałam to to, że miał na imię Jake, miał ze 30 lat, niebiańsko błękitne oczy, kruczoczarne włosy i to wszystko jakoś tak trzymało się kupy, nie dając przy tym efektu "na tandeciarza". Tak, był przystojny i tak, cierpliwość Aarona właśnie niebezpiecznie zbliżyła się do granicy, po przekroczeniu której zacząłby rzucać przedmiotami. 
-W ten sposób - mężczyzna (ha, jak miło w końcu nazwać tak kogoś z pełnym przekonaniem) skorygował moją postawę, na co Ramsey teatralnie przewrócił oczami. - Musisz zachowywać się nieco ciszej. Są tutaj dzieci. 
-Ona nie potrafi inaczej. Taki nawyk. Hmm, ciekawe skąd się wziął. Masz jakiś pomysł, Harry? 
-Mam na imię Jake. 
-Jake, zabierz swoją różdżkę na sąsiedni kort. Ona wie co robi. Tak się tylko zgrywa. 
-Ty go znasz? - zapytał Jake, praktycznie na migi.  
-To pewnie jakiś zboczeniec. 
-Potrzebujesz pomocy? - kontynuował, całkiem poważnie z miną sugerującą, że tu i teraz był gotowy na to, by zakasać rękawy. A potem bardzo wolno przeczesał swoje nieskazitelne włosy palcami. Nie przypominam sobie, żebym w nocy przeszła transplantację twarzy. Dlaczego tak na mnie patrzył?  
-Nie. I tak już idę. Pozbędziesz się problemu. 
-Zapraszam ponownie, byle bez tego tam - sugestywnie zerknął na Adonisa, podając mi piłeczkę i czy ja śnię, czy serio puścił mi oczko? W sumie to nawet zaczęły mi się podobać te lekcje tenisa.  
-Nigdy więcej - podsumował szatyn. Szkoda, że w tej kwestii się ze sobą nie zgadzaliśmy. 
-Ja - Voldemort, ty - Harry. No, skrzywdź mnie swoją różdżką. - parsknęłam śmiechem, ale mój walijski deser tylko pocałował mnie na pożegnanie, by po chwili ulotnić się gdzieś za zakrętem. Ku memu rozczarowaniu nie poszedł domalować sobie blizny.  


_____________________________________ 


Rozdział dedykuję Karolli, bo czekała (????) i Marcie, która udaje, że mnie nie zna. Ciekawe, czy odnajdziesz aluzje :'))) 

Minęło sporo czasu, a ja nadal nie wiem z ilu rozdziałów będzie się składała całość. Co będzie, to będzie. Postaram się napisać coś na zapas, żeby nie było takich przerw. Wiadomość z ostatniej chwili: POŁOWA NASTĘPNEGO ROZDZIAŁU JEST JUŻ NAPISANA :3 

Chyba troszkę mniej przygnębiający niż poprzedni, huh?  

Łączna liczba wyświetleń