Ten
tydzień być może należałby do tych najnudniejszych w moim życiu, gdyby nie mały
szkopuł, a dokładniej ponad metr siedemdziesiąt prawdziwej esencji upierdliwości
– Jack Wilshere we własnej osobie oraz jego przekomiczny pomysł zrobienia ze
mnie sportowca. Chwilami mam dość jego niekończących się prób zeswatania mnie z
Aaronem, gdyż jak wiadomo, przekreśliłam swoje nikłe szanse na tym szczeblu,
aczkolwiek nie miałam na tyle odwagi, by powiedzieć mu o wszystkim, więc nadal
rżnę głupa, pragnącego rozkochać w sobie Ramseya. Sama nie wiem dlaczego to
robię.
Jak
twierdzi Jack, pan idealny uwielbia dziewczyny interesujące się sportem tudzież
czynnie go uprawiające. Właśnie dlatego w ciągu kilku ostatnich dni kryty kort
stał się moim drugim domem. Przecież każdy poleci na pasjonatkę tenisa. Wiecie,
ta przykrótka spódniczka i charakterystyczne dźwięki wydawane podczas gry. Problem
w tym, że nie jestem za dobrą tenisistką, a mówiąc dokładniej – jestem totalnie
beznadziejna. Ot, czasem uda mi się trafić rakietą w piłkę. Wielka mi to
filozofia. Ze względu na pogodę za oknem nie mogę nawet przyodziać tego skąpego
odzienia, które miało nadrabiać ewidentny brak umiejętności w trakcie gry.
-
Przynajmniej sztukę postękiwania opanowałaś w stu procentach – parsknął szatyn,
kiedy po raz któryś z kolei nie udało mi się zaserwować.
-
Cóż, miałam już kilka okazji, by przećwiczyć tę część w ostatnim czasie – odparłam
na tyle głośno, że jakiś pierwszoklasista, stojący jakieś miliard kroków dalej,
obdarzył mnie sugestywnym spojrzeniem, szepcząc coś pod nosem. Ach, te
pierwszaki. Tylko jedno im w głowie.
Na
moment przerwałam swój pożal się Panie Boże trening, bo przyuważyłam u
przyjaciela te maślane oczy i ten głupkowaty uśmieszek i już wiedziałam, że
nadchodzi apokalipsa, ale oczywiście nie mogłam odchrząknąć, jak robią to
normalni ludzie, albo przypomnieć mu o tym, żeby zamknął usta, o nie. Ja po
prostu zamachnęłam się z całej siły, wyżywając się za wszelkie niepowodzenia na
piłce tenisowej i trafiłam go prostu w… cóż, tam gdzie nie chciałby, żebym go
trafiła. Zadziałało. Zwrócił na mnie uwagę. Lafirynda, do której przed sekundą
wzdychał, zdążyła już zniknąć z naszego pola widzenia.
-
To by było na tyle, jeśli chodzi o twoją karierę sportową – skwitował,
posykując z bólu. Jako pełna empatii osoba i domorosła pielęgniarka z
zamiłowania, pragnęłam mu w jakikolwiek sposób pomóc, jednak ani masaż, ani
nawet przyłożenie jakiegoś tam okładu nie było w tym wypadku właściwym
posunięciem.
-
Jestem beznadziejna – burknęłam, krzyżując ręce na piersi.
-
Och, daj spokój. Poćwiczysz jeszcze trochę i będzie dobrze. Bez świadków.
Najlepiej na jakimś odludziu. To ważne, żeby w promieniu kilkunastu mil nie
było nikogo, komu mogłabyś zrobić krzywdę.
-
Nie pomagasz, Wilshere – odparłam tak żałośnie zasmuconym tonem, że przestał obscenicznie
zwijać się z bólu i zmusił się do bladego uśmiechu.
-
Słuchaj, byłby skończonym idiotą, gdyby nie dostrzegł w tobie potencjału. No,
niestety nie jest również wybitnym geniuszem, więc trzeba mu w tym pomóc.
Właśnie
tak brzmiały jedne z najmilszych słów, jakie kiedykolwiek padły z jego ust pod
moim adresem. Był jeszcze co prawda mały incydent podczas imprezy z okazji
Halloween, ale w sumie nie wiem czy w ogóle można to było nazwać komplementem.
Powiedział wtedy, że jeśli do czterdziestki nikogo sobie nie znajdziemy, to
wtedy mi się oświadczy. Trudno oszacować, czy mówił wtedy poważnie, zwłaszcza,
że był przebrany za alfonsa, a ja za jego zdzirę.
Naprawdę
się starał, żeby wpoić mi dobre nawyki gry. Pokazywał, poprawiał, tłumaczył i
tak w kółko. Nawet korygował moją postawę. I nic. Kiedyś lubiłam grać w tenisa.
Naturalnie mu o tym nie powiem. Trochę się z nim droczę. W rzeczywistości nie
jestem aż taka zła. Nikt nie jest. To niemożliwe. Ale gdyby wiedział, że nie do
końca przypadkowo trafiłam go piłką tam, gdzie go trafiłam, to myślę, że
skończyłoby się to wielkim fochem, chociaż Jacky nigdy takowych nie strzela.
Byłam już zmęczona i miałam dość tych monotonicznych ruchów nadgarstkiem (czy
tylko mi tak źle się to kojarzy?), więc jeszcze dwa razy niby przypadkiem
przywaliłam mu w tyłek piłeczką, aż wreszcie zdecydował, że to koniec tych donikąd
idących prób na dzisiaj.
-
Skoro ten pomysł nie wypalił, to może przynajmniej zrobisz sobie odważne
zdjęcie, jeśli wiesz o czym mówię, co?
-
Wilshere! – wrzasnęłam, jednocześnie szturchając go w bok. Wiedziałam, że
żartuje, ale sama ta wizja sprawiła, że miałam ochotę w dość ostentacyjny
sposób zasymulować odruch wymiotny. NIE, NIE, NIE i jeszcze raz nie. Nawet ja
nie jestem aż tak głupia. Jack parsknął śmiechem. Zaczęłam się nawet
zastanawiać, czy którejś części mojego myślowego monologu nie zarecytowałam
przypadkiem na głos, ale pewnie jestem przewrażliwiona. Najwyraźniej bawiła go
moja reakcja na ten genialny pomysł.
Ponieważ
dawno tak bardzo się nie zmęczyłam i jako sportowiec potrzebowałam teraz dużej
ilości kalorii, uparłam się, żebyśmy wstąpili do mojej ulubionej kawiarni. Mam niesamowite
wyczucie czasu, naprawdę. Na liście wszystkich osób, których pragnęłam uniknąć
tego dnia (tudzież: tego tygodnia, miesiąca, roku?) Aaron zajmował honorowe
pierwsze miejsce. Minęliśmy się w drzwiach. Ledwo zdążyłam oswoić się z myślą,
że potraktował mnie jak powietrze, rzucając tylko ciche: „cześć”, adresowane
jakby bardziej do mojego towarzysza, a Jack już zaprosił go do naszego stolika.
PO CO? Pytam: po co? Przełknęłam gorycz tej słodkiej porażki, zagryzając ją
czekoladowym ciastkiem z kremem. Aktorstwo, podobnie jak wiele innych, w tym
również dużo bardziej użytecznych rzeczy, nigdy nie było moją domeną. Udawanie,
że wszystko jest w jak najlepszym porządku jakoś mi nie wychodziło, a nie
mogłam zamówić czwartego ciastka, byle tylko nie wziąć udziału w rozmowie.
Rzadko przejmuję się tym, co wypada, a czego nie wypada robić, ale litości,
ucieczka w jedzenie nie była dobrą alternatywą.
Jack
megasubtelnie szturchnął mnie pod stolikiem. Taka tam niewinna sugestia, żebym
zaczęła się częściej odzywać. Niestety zderzenie jego kolana z moim udem było
na tyle bolesne, że odruchowo uniosłam nogę do góry, tym samym uderzając o blat
z niewysłowioną siłą. Miałam ten swój pięciominutowy zawał, kiedy plastikowy
kubeczek z kawą niebezpiecznie rozkołysał się jakieś kilka centymetrów od mojej
bluzki. Nie tym razem. Och, szczęściara ze mnie, doprawdy.
Poza
tymi wszystkimi niedoskonałościami, które z wielką satysfakcją przytaczam przy
byle okazji, Wilshere ma jeszcze jedną, bardzo poważną wadę. Wydaje mu się, że
jest w stanie pomóc wszystkim bez wyjątku, nawet jeśli nie jest do końca
świadom skali problemu, z którym próbuje się zmierzyć i najgorsze jest to, że
na koniec dnia nie możesz go nawet za to winić, bo przecież tak cholernie się
stara i robi to wszystko z uśmiechem na twarzy, a uśmiecha się w taki sposób,
że momentalnie można odnieść wrażenie, iż gromada elfów dosiadających
jednorożce zaczyna śpiewać
najpiękniejszą pieśń, jaką kiedykolwiek słyszałeś, grając przy tym na harfie i
podrygując w takt muzyki. Jeszcze te jego dołeczki. Niech to szlag.
Zostawił
nas samych. Stwierdził, że musi gdzieś natychmiast zadzwonić. Jasne.
Mój
telefon znalazł się teraz w centrum mojego zainteresowania. Robiłam wszystko,
byle tylko Aaron uległ wrażeniu, że jestem zajęta.
-
Czy wasza dwójka… no wiesz… - zaczął niepewnie, jakby przeczuwał, że stąpa po
cienkim lodzie.
-
My? Ja i Jack? – zakrztusiłam się kawą. – Nigdy. O Boże. Jak w ogóle mogłeś tak
pomyśleć? Jesteśmy przyjaciółmi. Ja rozumiem, że muszę to powtarzać jakieś
milion razy w ciągu dnia, ale żebyś nawet ty w nas zwątpił? On nie zwróciłby na
mnie uwagi nawet gdybym paradowała przed nim nago, uwierz. Pewnie podałby mi
wtedy bluzę i kazał się ubrać, bo przecież jest na to za zimno. Prędzej
zainteresowałby się tobą.
-
Czy on jest…
Ups.
-
Nie powiesz nikomu? To tajemnica. Sam rozumiesz, wyjdzie z szafy kiedy wreszcie
będzie na to gotowy.
Gdy
na powrót dołączył do nas właśnie zdemaskowany przeze mnie Wilshere, nie mogłam
powstrzymać cichego chichotu. Ja wiem. Powinnam była ugryźć się w język, ale
przecież mówiłam prawdę. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że mogło to
zabrzmieć w ten sposób. Przynajmniej dopóki nie powiedziałam tego na głos. Być
może za bardzo się zagalopowałam, ale postanowiłam nieco zabawić się jego
kosztem.
Przyuważyłam,
że kelner pochyla się przy sąsiednim stoliku. Przygryzłam dolną wargę.
-
Jack! Na trzeciej! – nie omieszkałam go poinstruować. Kiedy się obrócił i jego
oczom ukazał się wypinający się mężczyzna po trzydziestce, zmarszczył tylko
brwi i mruknął coś pod nosem. – Na twoim miejscu bym nie wybrzydzała. Ma ponadprzeciętny
tyłek, nie uważasz? Jak ty to mówisz, nie pogardziłabym!
-
Jest cały twój.
-
Rozumiem. Nie jest w twoim typie.
-
Czekaj… co?
-
Miałeś mi opowiedzieć co działo się w ostatnim odcinku „Glee” – szybko zmieniłam
temat, kontynuując jednak serię „100 dowodów na to, że Jacky jest gejem”. Czy
jest coś mniej męskiego od oglądania tego serialu w tym wieku, kiedy nie jest
się sterowaną hormonami nastolatką? Gdybym nie znała prawdy i mogła ocenić to
obiektywnie, pewnie w jego obecności w tej chwili mój gej radar zawyłby
niebezpiecznie głośno.
Nieświadom
niczego, zaczął się pogrążać, streszczając najprawdopodobniej cały poprzedni
sezon.
-
Twój ulubiony bohater to Kurt Hummel? Ten gej? – wypalił Aaron, a ja ledwo
powstrzymałam się przed wybuchem śmiechu.
-
Zachowujecie się naprawdę dziwnie – oświadczył Wilshere. Tak, Jacky. To my
zachowujemy się dziwnie, a to, że twoja orientacja została poddana wątpliwości
to tylko nieistotny szczegół. Żyj sobie w tej słodkiej nieświadomości, bo w
najbliższym czasie nie mam zamiaru wyprowadzać cię z błędu.
Cóż,
nie miałam pojęcia, że Aaron również się zagalopuje. Wieczorem wpadła do mnie
Alice, od progu obwieszczając całemu światu, że to sprawa niecierpiąca zwłoki. Zeskoczyłam
w łóżka, chociaż byłam już w piżamie i zaspanym głosem zapytałam o co chodzi.
-
Dlaczego o niczym mi nie powiedziałaś? – zarzuciła mi na samym wstępie.
-
Nie powiedziałam o czym? – ziewnęłam głośno, opierając ręce na biodrach. Byłam chyba
zbyt zmęczona, by połączyć pewne fakty, a może to kwestia mojej wątpliwej
inteligencji?
-
Że Wilshere to gej! – krzyknęła, a w jej głosie dało się wyczuć wyraźne
podniecenie. Pech chciał, że usłyszał to mój braciszek, który przechodził akurat
obok mojej sypialni.
-
Wilshere jest gejem? Ja wiedziałem! Wiedziałem! Mówiłem ojcu, że jedyny
mężczyzna, który poświęca ci sto procent swojej uwagi musi być gejem. Ale nie,
on zaczął szykować już posag.
-
Dzięki, Andrew! Nienawidzę cię! – syknęłam. Tak, to był ten moment, kiedy
zorientowałam się, że nie tak łatwo będzie to wszystko odkręcić.
__________________________________________
Cóż mogę rzec? Być może nieco
mnie poniosło, ale już Marta będzie wiedziała czym się inspirowałam :3
Mam nadzieję, że czas
przeznaczony na przeczytanie rozdziału nie był dla was czasem straconym, tyle.