niedziela, 11 maja 2014

Epilog

3 lata później

 Stałam przed lustrem, obojętnym wzrokiem wertując własne odbicie. Nie byłam zdołowana, przygnębiona, roztrzepana i zakompleksiona w tym samym stopniu co dawniej. Byłam jeszcze bardziej, ale nauczyłam się nieźle maskować. Nie no, żartuję. Byłam tak szczęśliwa, że mogłabym hasać po łące, łapać motyle, chrząszcze i trzmiele, pomijając ten etap, w którym miałabym przebijać je szpilką i wykonywać gablotkę (musieliśmy to robić na zajęciach, ale razem z Alice wypsikałyśmy się sprayem przeciwko owadom, O DZIWO żadne ustrojstwo do nas nie przyleciało).  
Pewnie dziwicie się, że nadal się przyjaźnimy. Otóż kobiety przebaczają, ale nigdy, przenigdy nie zapominają. Na szczęście w pewnym momencie nasze drogi się rozeszły i nie musiałam udawać, że wszystko było w porządku. Nie musiałam się również bać o swojego faceta w jej obecności.
Patrzyłam na ten jeden jedyny detal, który jakoś nie do końca pasował do mnie jako nieogarniętej całości. Mentalnie nie byłam gotowa na coś takiego. Nadal wyjadałam nutellę łyżeczką, nie potrafiłam uruchomić pralki, hurtowo wsiąkałam lizaki, uwielbiałam mleczko w tubce i nosiłam piżamkę w serduszka. Innymi słowy - za grosz dorosłości. Poza tym spodziewałam się, że coś takiego nastąpi dopiero za jakieś 20 lat. Właśnie dlatego połyskujący na palcu serdecznym mojej prawej dłoni pierścionek tak bardzo rzucał mi się w oczy. Być może nie ważył zbyt wiele, ale jednak nieźle obciążył mój umysł i ciało. 


***


Na hasło „ubierz się ładnie”, przyodziałam zakolanówki i… w sumie niewiele więcej.
                - Nie aż tak ładnie.
                Przypomniałam sobie, że wspominał coś o imprezie z okazji halloween. Miał przecież bzika na punkcie przebieranek. Zaczęło się chyba od sławnego króliczka z filmu „Donnie Darko”, który prześladował go we śnie po tym jak wygłosiłam mu w nim swój idiotyczny monolog, później on sam przebrał się za Spider-Mana i dalej już jakoś poszło, ale nie będę się wgłębiać w szczegóły.
Żeby nie przesadzić z eksponowaniem ciała, założyłam sukienkę ze znakiem Supermana, nie chciałabym powiedzieć, że była to sukienka Supermana, bo koleś nie chodził raczej w kieckach, no ale poniekąd było to prawdą. Była bardzo krótka i nie miała ramiączek, ale cóż mogę rzec, nie miałam zbyt wielu opcji do wyboru. Była urocza, tak, „urocza” to bardzo dobre określenie.
- To tylko ja się przebieram? Idziesz w garniturze? – oburzyłam się, mierząc go z góry na dół. Nie miał prawa wyglądać tak dobrze w porównaniu ze mną. Ułożyłam usta w podkówkę, oczekując wyjaśnień. Szatyn uśmiechnął się cwaniakowato, wskazując brodą resztę swojego stroju – przezroczysty, przeciwdeszczowy płaszcz. Taki, jaki miał na sobie Bateman w „American Psycho” podczas zabijania Jareda Leto. Poszliśmy do pubu. Nadal niczego nie podejrzewałam. Jego kumpel zorganizował całkiem sporą imprezę, ale nie było to nic szczególnego. Nie dopatrzyłam się też niczego podejrzanego w tym jego maślanym spojrzeniu. Minęło już tyle czasu, a nadal jego przeszywający wzrok sprawiał, że się czerwieniłam. Moja twarz idealnie pasowała do dolnej części kiecki. – Nie patrz tak na mnie. Zaraz zemdleję od tego nieustannego wciągania brzucha. Obróć się, żebym mogła wziąć kilka oddechów.
Zaśmiał się, ale posłusznie usiadł tyłem, choć wciąż zerkał na mnie zza ramienia. W międzyczasie dziwnym trafem, zaraz po piosenkach Britney i innych tego typu komercyjnych gniotach, nagle usłyszałam „I’m outta time” Oasis. Nie za często zdarza mi się usłyszeć moją absolutnie najbardziej ulubioną piosenkę w miejscu publicznym. Postanowiłam to jednak zignorować, widocznie DJ miał wyjątkowo dobry gust muzyczny, totalnie kompatybilny z moim. Aaron zdjął swój płaszcz, a ja wstałam tak gwałtownie (zamierzałam po prostu pójść do łazienki, doprawdy nie chciałam tej całej pompy, wbrew pozorom raczej unikałam dramatyzowania), że kelner, który stał akurat za mną i najwyraźniej miał nam zaserwować wino, upuścił tacę, pozwalając, by część alkoholu wsiąknęła w moją kreację. Próbowałam pozbierać potłuczone szkło, ale tylko niepotrzebnie skaleczyłam swoją dłoń, którą później przez przypadek (no dobra, może nie do końca przez przypadek) bezczelnie wytarłam w garnitur Ramseya. Dopiero wtedy zorientowałam się, że przede mną klęczał. Dlatego był tak blisko. Dlatego się w niego powycierałam.
- Claire…
- Nie! – prychnęłam, kręcąc głową z niedowierzaniem i kiedy myślałam, że nie mogło być już gorzej, Adonis wyciągnął ten błyszczący się jak psu jajca pierścionek. Teatralnie przewróciłam oczami. – Mówiłam ci już. Nie jestem w ciąży.



Kilka dni wcześniej


                - Ale ja totalnie zszargam twój nienaganny genotyp! Co jeśli to bogu ducha winne dziecko odziedziczy moją parszywą mordę? Do końca życia bym sobie tego nie darowała. Pewnie byłoby prześladowane w szkole.
                - Przestań. To mogłoby być najpiękniejsze dziecko na świecie.
                - Jeśli posiadłoby twój fenotyp – podkreśliłam. – Koniecznie musi być do ciebie podobne. Byłabym zawiedziona, gdyby choć trochę przypominało mnie.
                - Claire, na Boga, a co jeśli to będzie dziewczynka? Gdyby miała moją twarz, to pewnie musiałaby zostać lesbijką, bo żaden szanujący się koleś by na nią nie spojrzał. Prawdopodobnie miałaby ksywkę „testosteron” i skończyłaby pracując dla wojska.
                - Och, daj spokój.
                - Nie chciałbym, żeby miała mój ogromny nochal. Ewentualnie może dostać moje nieskazitelne łydki.
                - Ja nie chcę, żeby nasze dziecko było tak popieprzone jak ja. Dosłownie. Żadnych pieprzyków. Ja mam ich aż nadto. Duży wóz, mały wóz… nie ma miejsca na moim ciele, na którym by ich nie było. To okropne.
                 - Po pierwsze ja osobiście uwielbiam je wszystkie. Trochę pieprzyków jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Poza tym czym się martwisz? Junior odziedziczy nasze najlepsze cechy. Będzie inteligentny, zabawny i sarkastyczny jak jego mama. No i może mieć niebieskie oczy jak ty. Albo twoje usta. Po mnie dostanie zamiłowanie do sportu i pewność siebie. Tego mu raczej nie zapewnisz.
                - Za jakieś dwadzieścia lat dziewczynkę zbałamuciłby Jack. To musi być chłopiec. To będzie chłopiec. Będziesz zły jak za bardzo będzie przypominał ci mnie?
                - Mam nadzieję, że to tylko hormony i nie mówisz poważnie. Będziemy najlepszymi rodzicami na świecie. Zabierzemy go na koncert Arctic Monkeys, kupimy koszulki Beatlesów… będziemy wyrozumiali. Jeśli będzie wolał jakieś gnioty, to odetniemy mu kieszonkowe, żebyśmy  nie musieli tego słuchać. Będziemy tolerować jego dziwactwa. Moi rodzice nie byli w tym dobrzy. I kupimy mu rakietę do tenisa, bo być może odziedziczy talent po tobie.
                - Widziałeś kiedyś takie małe dziecko? Widziałeś jego nieproporcjonalnie wielką głowę? Jak ja… o Jezu… nie, ja nie jestem na to gotowa.
                - Nie panikuj, Riley. Pójdziesz jutro do lekarza, wszystkiego się dowiesz… będzie dobrze. 
                - Łatwo ci mówić. To nie ty zamienisz się w jeden wielki, chodzący rozstęp. Jeśli mnie wtedy zostawisz, taką wykończoną porodem i z cyckami wiszącymi do kolan, to wiedz, że będę odstraszać każdą kolejną pretendentkę do bycia panią Ramsey.
                - Wezmę dodatkowy etat i rzucę się w wir pracy, żeby tylko móc zapłacić za doprowadzenie twojego sflaczałego ciała to stanu sprzed ciąży.
                - Zgoda.



***

                - Claire Riley, czy możesz ograniczyć swój cynizm chociaż na pięć minut, żeby odpowiedzieć mi na jedno proste pytanie?
- Proszę, wstań – jęknęłam błagalnym tonem, po czym poprawiłam mu krawat, nieznacznie przyciągając go do siebie. Chyba przypadkiem nieco go poddusiłam, bo zrobił się niezmiernie czerwony. Natychmiast go puściłam, a on poluzował koszulę na wysokości kołnierza. Posłałam mu przepraszające spojrzenie, ale tak naprawdę chciałam mu uświadomić, że jak właśnie mógł się przekonać na własnej skórze, nie nadaję się do tego, bo prędzej czy później przypadkiem mogłabym go skrzywdzić, nie wiem, podpalić mieszkanie (zdarzyło mi się to już w przeszłości), przygotować jedzenie, po którego spożyciu wylądowałby na ostrym dyżurze i cholera jasna, mogłabym tak wymieniać bez końca. – Słuchaj, wiem, że przez całą tą gadkę o naszym potencjalnie najsłodszym i najdziwniejszym dziecku na świecie poczułeś się zobligowany do pewnych rzeczy, ale doprawdy, nie musisz tego robić. Jest dobrze tak jak jest. Jesteśmy tacy młodzi. Ja nadal studiuję i będę to robić tak długo jak tylko się da, by uniknąć pracy zawodowej. A ty… ty klęczysz przede mną, wyglądając tak… wyglądając tak jak zawsze. Po co się spieszyć?
- A po co czekać?
- Proszę, wstań – powtórzyłam, kiedy ten odłożył pudełeczko na stół i starannie owinął moją okaleczoną dłoń serwetką. – Ostatni raz przyciągnęłam taką uwagę gapiów, gdy ostentacyjnie walnęłam głową w słup i zemdlałam na środku ulicy. Aaron, kocham cię i w ogóle, ale wiesz jak bardzo przerażają mnie wszelkiego rodzaju zmiany.  
                - Wiesz, że właśnie powiedziałaś to po raz pierwszy? Miła odmiana po tych wszystkich „ja ciebie też” – odparł, a na jego twarzy pojawił się subtelny półuśmiech. Cholera jasna, wyglądał naprawdę, naprawdę dobrze, rzucając mi to swoje cielęce spojrzenie. A potem zepsuł cały ten efekt „wow”, ponownie sięgając po pierścionek. - To nic takiego, dobra? To bardziej jak obietnica. Kiedyś tam, może za jakieś dziesięć lat weźmiemy ślub na bezludnej wyspie, żeby nikt nie widział jak potykasz się przed ołtarzem, a ja gubię obrączki w piasku. Nie poczułem się do niczego zobligowany, po prostu zrozumiałem, że jestem na to gotowy. Jak mam być szczery, perspektywa odwleczenia w czasie tych twoich rozstępów nawet mnie pocieszyła. No i nasze dziecko być może będzie nawet obecne na ślubie. Każemy mu szukać obrączek i będziemy mieli chwilę tylko dla siebie. A jak nam się znudzi, to może nawet zostawimy je na tej wyspie.
                Dopiero kiedy mięśnie twarzy zaczęły mnie pobolewać, zorientowałam się, że przez cały czas kiedy snuł swą opowieść, nie mogłam przestać się uśmiechać. Zbierało mi się na finalną deklarację. Już miałam rzucić jednym z dwóch opcjonalnych półsłówek, kiedy koleś przebrany za mumię podszedł do Aarona i szepnął mu coś do ucha.
                - Cholera jasna – burknął szatyn, błyskawicznie stając na równe nogi. – Zmieniamy lokal.
                - Dlaczego?
                - Chciałem to zrobić tutaj tylko dlatego, że miał wystąpić twój ulubiony zespół, ale ten właśnie przełożył koncert, nie, on chyba w ogóle nie dotrze na miejsce, nieważne. Idziemy stąd.
                - Jaki zespół?
                - Nie powiem ci. Zamordowałabyś mnie, gdybyś wiedziała co cię ominie.
                Złapał mnie za rękę i ciągnął za sobą całą drogę. Nie wiedzieć czemu spieszył się niemiłosiernie. Potykałam się, podskakiwałam, prawie zgubiłam torebkę, a wszystko to, żeby tylko za nim nadążyć.
                - Masz rację, nie chcę wiedzieć. Czekaj, gdzie idziemy?
                - Do KFC.
                Zmarszczyłam brwi. Widocznie nie byłam dziewczyną, którą zabierało się do drogich restauracji. Byłam dziewczyną, którą karmiło się fast foodami. Wiadomo, że to prawda, miałam tylko nadzieję, że nie było to aż tak oczywiste.
                Po drodze Aaron podbiegł jeszcze do automatu z tymi dziwnymi plastikowymi zabaweczkami i chyba nawet coś z niego wylosował, nie, on musiał coś z niego wylosować, bo sterczał tam dobrych kilka minut. Przyglądałam się mu z lekką konsternacją. Biegał, poprawiał się, w końcu odsunął przede mną krzesło, a sam ponownie przede mną uklęknął.
                - Ograniczam romantyzm. Dają darmowy posiłek dla każdego kto się tu oświadczy. Jeśli odmówisz, to przynajmniej poszukam pocieszenia w tanim żarciu – wyjaśnił, po czym sięgnął do kieszeni i ku memu zaskoczeniu nie wyjął z niej znajomego, czarnego pudełeczka, a takie okrągłe, przezroczyste. A później jeszcze dwa identyczne. – Chciałem wylosować wielki pierścionek z lizakiem, ale mam tylko bransoletkę i dwa breloczki, bo dosyć szybko skończyły mi się drobne – podrapał się po głowie, robiąc tę swoją zadumaną minę, ale w końcu otworzył puzderko z różową, oczojebną bransoletką z koralików. Taką na cieniuteńkiej gumce. Nie powiem, gdyby dał mi taką jakieś 10, może 15 lat wcześniej, zapewne by mi zaimponował. Kogo ja chcę oszukiwać? Jarałam się nią tak samo jak koncertem AM, na który zabrał mnie jakieś trzy lata wcześniej. Nie chciałam drogich prezentów. Nie byłam typem dziewczyny, która przyodziana w złoto kąpałaby się w szampanie. Ja miałam moje KFC i miałam mój plastik. – Za mocno szablonowe?
                Pokręciłam głową z niedowierzaniem i bez słowa podałam mu prawą dłoń, chociaż nie wiedziałam nawet na której ręce powinno się nosić pierścionek. Widocznie jak zwykle się myliłam, bo Aaron zmarszczył brwi, ale że drugą rękę nadal zdobił prowizoryczny opatrunek z serwetki, udałam, że zrobiłam to specjalnie. To był ten moment, kiedy uświadomił sobie, że dałam mu ciche pozwolenie na wsunięcie mi na palec pierścionka, nie sorry, bransoletki. Uśmiechnął się w taki sposób, że momentalnie ugięły się pode mną kolana i gdyby nie to, że już siedziałam, to pewnie musiałabym to zrobić, ewentualnie położyć się tam, na środku KFC. Nadal patrzył na mnie wyczekująco, jakby nie dowierzał, że największa oferma na świecie w ogóle go chciała.
                - Po prostu to zrób – ponagliłam go, opierając dłoń na udzie, by opanować nieco jej drżenie, a on jeszcze bardziej trzęsącą się ręką, owinął kilkakrotnie wokół mojego palca to różowe cudeńko. Wstaliśmy jednocześnie, przez co naturalnie zderzyliśmy się głowami. Postanowiłam to jednak zignorować, nie było to mocne uderzenie, myślę, że z góry można było wykluczyć wstrząśnienie mózgu. Wtuliłam się w niego tak mocno, że praktycznie uniemożliwiłam oddychanie nam obojgu. – Tak przy okazji, wiem, że zrobiłeś to dzisiaj, żebyś mógł zapamiętać tę datę – syknęłam tuż nad jego uchem. - Zgodziłam się tylko i wyłącznie po to, żeby dostać darmowe skrzydełka.
                - Wiedziałem! – parsknął, odgarniając moje włosy do tyłu tak, żeby zrobić miejsce na swoją brodę gdzieś w okolicy mojego ramienia. Staliśmy tak przez chwilę jak para posągów i nawet nie przeszkadzał mi fakt, że znowu znaleźliśmy się w samym centrum uwagi. No, przynajmniej nie przejmowałam się tym do czasu aż uświadomiłam sobie, że patrzyli na nas, bo kiedy wstawałam, podwinęła mi się sukienka i wszyscy mogli zobaczyć moje majtki. Ramsey poprawił ją jednym zgrabnym ruchem i dodał błyskawicznie: - Na wynos?
                - Na wynos.


_____________________________________________



Wszystko ma swój koniec. Tak strasznie mi smutno. Traktowałam Claire niczym moje ulubione dziecko, które tak bardzo przypominało mi mnie samą. Musicie zrozumieć, że wybrała Aarona, bo była to dla niej najlepsza opcja, dobra? Potrzebowała kogoś, kto pociągnie ją w tę dobrą stronę, a nie w dół. Wiadomo, że Rilshere to było coś do pozazdroszczenia, ale wątpię, żeby mogło działać na dłuższą metę.


Zapraszam na moje nowe, pachnące świeżością opowiadanie, o TUTAJ. 



Nowy blog, stara ja.

Łączna liczba wyświetleń