Jestem
prawie pewna, że każdy z was oglądał kiedyś jeden z tych idiotycznych filmów
dla nastolatek, w których to podział na subkultury i inne grupki w liceum jest
wręcz nieunikniony. Cóż, nie kwalifikuję się do żadnej z nich, chyba że
oficjalnie zatwierdzono zgrupowanie „jestem skończoną idiotką; zabijcie mnie,
zanim zrobię coś głupiego”. Za to potrafię odstawić scenę prosto z tego typu
produkcji.
Aby
choć częściowo wyjaśnić abstrakcyjność tej sytuacji, już na wstępie muszę
wyjawić jedną z moich największych słabości. Ucieleśnienie czystej perfekcji. Powód
mojej całkowitej dekoncentracji na zajęciach. Aaron Ramsey we własnej osobie. Kiedyś
był moim partnerem na chemii laboratoryjnej. Partnerem! Jak to cudownie brzmi. Chyba
nawet mnie lubił dopóki nie wylałam kwasu azotowego wprost na jego fartuch. Och,
na pewno uznał mnie za zabawną. Tak mi się przynajmniej wydawało, dlatego
teraz, gdy odkładałam książki na miejsce, miałam nadzieję, że zwrócę na siebie
jego uwagę, z hukiem zamykając szkolną szafkę, a wtedy korzystając z
kilkusekundowej okazji, wyszczerzę się w ten uroczy i najbardziej uwodzicielski
z możliwych sposobów. Wcieliłam mój plan w życie z maleńką modyfikacją. Kiedy
zamachnęłam się, by z impetem trzasnąć tymi cholernymi, metalowymi drzwiczkami,
przytrzasnęłam sobie nie jeden, nie dwa, a cztery palce lewej ręki. Nie
pytajcie jak to się stało. Ocalił się tylko kciuk. Oczywiście wreszcie na mnie
spojrzał. Udam, że nie widziałam tego politowania w jego oczach. Byłam zbyt
zajęta tym podejrzanie wygiętym palcem środkowym. Póki co jednak nie czułam
bólu, bo chyba byłam w lekkim szoku. Po chwili jednak zorientowałam się, że
powinnam z tym pójść do szkolnej pielęgniarki.
-
Claire, drogie dziecko! Co znowu cię do mnie sprowadza? – tak, szanowna pani
higienistka zna moje personalia. Widocznie odwiedzam ją częściej niż mogłoby
się wydawać.
-
Wydaje mi się, że wybiłam palec.
Znałam
całą procedurę. Rozsiadłam się na kozetce i czekałam, aż pani Rosemary
przyniesie potrzebne do reanimacji bibeloty. Z nieoficjalnego źródła wiem
również, że uwielbiała wypić sobie w międzyczasie małą czarną. Pewnie, moje
cierpienie mogło poczekać. Nie chciałabym wyjść na skończonego mięczaka, ale
muszę przyznać – miałam łzy w oczach, kiedy dotarło do mnie wreszcie, że
doznałam urazu, a ból, który odczuwałam, zaczął promieniować na całą dłoń.
Pani
Stonem wróciła do pomieszczenia, w jednej ręce trzymając jakieś bandaże, a w
drugiej filiżankę parującego napoju. A nie mówiłam?
Była
taka troskliwa! Uwielbiam tę kobietę. Nie dość, że jako jedyna w tej szkole
poświęca mi należycie dużo uwagi, to jeszcze jest przy tym tak cholernie miła.
Tego dnia jednak coś zagłuszyło nasze plotki i kiedy lamentowałam nad moim
biednym paluszkiem, do gabinetu wpadł niejaki Roger Jules, prowadząc pod pachę
jakiegoś szatyna. Nie powiem, widok był to dosyć interesujący. Przynajmniej do
czasu, gdy spojrzałam w dół.
Krew.
Dużo krwi.
Zakręciło
mi się w głowie.
Zemdlałam.
Gdy
cucenie mnie wreszcie dało pożądane rezultaty i jakimś cudem przestałam widzieć
przed oczyma gwiazdy, pierwszą rzeczą, którą usłyszałam były słowa pani Rosie:
-
Gotowe, Jack. A teraz wracaj na zajęcia.
Jack!
Właściciel najbardziej drastycznie wyglądającego kolana na świecie miał na imię
Jack.
-
Niech pani ją ode mnie przeprosi – rzucił na odchodne. Przez krótką chwilę
walczył z drzwiami, a ja miałam wtedy doskonały widok na tę część ciała poniżej
jego pleców. Ku mojemu nieszczęściu, akurat kiedy subtelnie przygryzłam dolną
wargę, ten się odwrócił. Zamknęłam oczy i udawałam, że jeszcze się nie
przebudziłam, ale jestem prawie pewna, że zauważył ten mój maślany wzrok.
Mniejsza z tym. I tak do końca życia będę sobie wmawiać, że nic takiego nie
miało miejsca.
-
Idiotka! Skończona idiotka! – mruknęłam sama do siebie, opuszczając to miejsce.
Wiedząc, że tkwię w tym dysfunkcjonalnym związku z pechem, który prześladuje
mnie od niepamiętnych czasów, łatwo się domyślić, że ktoś posłyszał mój
monolog.
Znowu
on. Pan zniszczone kolano.
Uśmiechnął
się w tak niewyobrażalnie słodki sposób, że dosłownie ugięły się pode mną
kolana. Dołeczki w policzkach, naprawdę? Tego było już za wiele.
Pal
licho nieśmiałość. Podejdź do niego, Claire!
Dlaczego
ja w ogóle jeszcze słucham tego wewnętrznego głosu, który niejednokrotnie
wywiódł mnie na manowce?
-
Jak twoja noga?
-
Nie jest tak źle jak wygląda – odparł, a ja dosłownie zadrżałam na dźwięk jego
głosu. Był taki niski i zachrypnięty. Gdyby tak próbować zobrazować jego głos,
to wyglądałby on jak Channing Tatum. Nie żebym na niego leciała czy coś, ale w
środowisku dziewczyn w moim wieku uchodzi za niezłe ciasteczko. – A jak twoja…
- wydukał i ewidentnie nie potrafił nawet dokończyć zdania, bo nie miał pojęcia
co mi dolegało. Jako skończony dureń, naturalnie pokazałam mu ten
zabandażowany, środkowy palec. Zaśmiał się pod nosem, kręcąc głową z
niedowierzaniem. Z lekkim opóźnieniem zorientowałam się, że gest, który w tym
momencie wykonałam mógł zostać odebrany co najmniej dwuznacznie.
Claire,
ty skończona frajerko!
Wsadziłam
ręce do kieszeni, by przypadkiem ktoś mniej życzliwy nie uznał mnie za
perfidnego prowokatora i odmaszerowałam do klasy. Jedyną rzeczą, o której w tym
momencie fantazjowałam było zniknięcie z powierzchni Ziemi. Ewentualnie
posiadanie supermocy. Niewidzialność byłaby wręcz idealna.
Nazywam
się Claire Riley i nienawidzę mojego życia.